Na wysokości miejsca, gdzie kiedyś stał modrzewiowy dworek, Narew zdąża do jeziora, żeby zręcznym łukiem wydostać się z niego dalej, za Zegrzem.
Modrzewiowe domostwo powstało
w 1838 roku wśród uprawnych pól Zegrzynka. Nieopodal czteropiętrowa, nowoczesna
na owe czasy konstrukcja murowanego młyna.
Ma gruby, pękaty pień,
w którym gromadzi wodę. Jest skrzętna, bo tam skąd pochodzi nie może liczyć na
deszcz, a tym bardziej na podlewanie. Sahel, subsaharyjska Afryka jest jej
miejscem urodzenia i trwania. Przeniesiona do naszego subtropiku ma się świetnie,
wręcz luksusowo, bo traktowana jest jak…jak wyjątkowej urody róża.
Helen nie musiała mnie prosić, żebym z nią pojechała. Wiedziałam, że ma wyznaczone szczepienie. Wiedziałam, bo ja i Cyntia siedziałyśmy dwa wieczory nad laptopami i telefonami, żeby Helen zarejestrować. Helen nie jest technologicznie zaawansowana, tak mówi, dodając, że „grubo po osiemdziesiątce” i po lekkim wylewie, to przychodzi trudniej.
Spojrzałam na pusty
koszyk. W czasach przedpandemicznych, miał swoje przeznaczenie. Miał swoją misję
do spełnienia. Miał oduczyć, odzwyczaić, pomóc pozbyć się natręctwa, nałogu.
Wyjęłam
egzemplarz “Le Monde”, który wpadł w szparę między fotelami. Nie zajrzałam do
niego. Wolałam oglądać filmy. Jakieś! Takie pozwalające spędzić czas. Dopiero
teraz zerknęłam na pierwszą stronę. Potem otworzyłam dział kultury.
Co ja bym zrobiła? Zastanawiałam się nad tym trzymając w ręku
niewielką, błękitno zieloną karteczkę ozdobioną girlandą różowych i czerwonych stylizowanych
kwiatków. Na kopercie moje imię: Anna
W środku moje
prawo jazdy.
Hello, Anna, Chodziłam dziś po plaży i znalazłam twój dokument tożsamości. Mam nadzieje, że wszystko w porządku, byłoby dość trudno, w obecnych czasach, otrzymać nowy.
I nic więcej.
Nigdy nie zabieram prawa jazdy nad ocean. Zostaje
grzecznie w samochodzie razem z telefonem w wyszydełkowanym przeze mnie,
pomarańczowym futerale. Ale tym razem chciałam zrobić zdjęcia wzburzonych fal,
tego żywiołu, wyciszającego się po kolejnym sztormie, który nas dotknął tylko
wiatrem i deszczem, a wyżył się na północno wschodniej Florydzie i Alabamie.
Doskonale pamiętałam, gdzie nad brzegiem stanęłam w
czasie mojego krótkiego spaceru, gdzie zrobiłam kilka zdjęć i schowałam
telefon. To tam musiało mi wypaść prawo jazdy.
Wróciłam na brzeg już po zmierzchu. Telefonem oświetliłam
trzy koralowe skałki, przy których robiłam zdjęcia. Ale przypływ pochłaniał już
ten skrawek piasku.
Trzy młode pary Meksykanów poderwały się, kiedy spytałam, czy przypadkiem nie znalazły czegoś…Cała szóstka zaczęła szukać. Wyglądaliśmy jak poszukiwacze skarbów. A może raczej jak jakieś fantazyjne ledowo świecące żuczki!
Szybko zrozumiałam, że moje wysiłki są daremne, utwierdziła mnie w tym burzliwa fala: byłam pewna, że małym plastikowym prostokącikiem bawi się teraz, śmiejąc się z jego znaczenia dla mnie, dla ludzkiej, kruchej istoty, wieczny ocean!
Wróciłam do domu myśląc jak długo zajmie mi otrzymanie
nowego dokumentu. Podeszłam do drzwi. W szparze tkwiła zielona koperta. A na
niej wypisane moje imię…
Dziwny pierwszy odruch: to niemożliwe! Nie spodziewałam
się tego. To się nie zdarza!
A potem: czemu nie mogę podziękować?
Przecież ta Osoba musiała sobie zadać pewien trud! Nie
tylko wsiąść do samochodu i włączyć GPS. Mogła mieć co innego do roboty,
niekoniecznie odwożenie komuś roztrzepanemu, nieuważnemu, jego prawa jazdy. Do
tego ten miły wpis na karteczce…
Nawet gdyby ta Osoba nie miała zamiaru się ujawniać,
pewno gdybym była w domu, a nie wyruszyła z powrotem na plażę w celu
poszukiwania cennej zguby, poznałabym ją!
A może to była para.
Jedno z nich pochyliło się, bo w promieniach zachodzącego
słońca coś zamigotało odblaskiem, podniosło plastikowy prostokącik. Może była
cala rozmowa…
„Śpieszymy się do domu, do dzieci, do robienia kolacji,
ty do transmisji piłki nożnej! Nie mamy czasu. Co ty robisz? Zostaw to, chyba żartujesz,
chyba nie myślisz, żeby to odwozić? To co, że to ważny dokument, jeśli ta
kobieta była tak bezsensownie nieodpowiedzialna, to niech poniesie konsekwencje!”.
„No dobrze”, mówi na to druga osoba. „No dobrze, to się może zdarzyć każdemu. Pamiętasz,
jak zgubiłem portfel? Pamiętasz?”.
„Oczywiście! Wypadł ci z tylnej kieszeni. Kto nosi
portfel w płytkiej tylnej kieszeni. A ja tyle razy przecież mówiłam, ale tobie
można mówić!”.
„A czy pamiętasz, czy pamiętasz, co się potem stało? Bo
ja tak, pamiętam doskonale, że pojechaliśmy do domu, ty cały czas bębniłaś o
tym jak to ‘tyle razy mówiłaś’. I że trzeba zastrzec karty kredytowe i konto…A
potem był telefon. I miły głos powiedział, że znalazł mój portfel, nie chce żadnej
nagrody, ale prosi, żeby po zgubę przyjechać, bo ma maleńkie dziecko…”
„Och, jasne, że pamiętam. No cóż miałeś szczęście, jak to
ty! Ty zawsze jak w czepku urodzony. Gdybym ja coś zgubiła, nikt by nie zadzwonił,
że znalazł!”.
Na to on: „no właśnie, a ja myślę, że pójdziemy teraz do
samochodu, że włączę GPS, i zobacz, to jest blisko nas. Kilka mil. Odwieziemy,
jak myślisz? Taki rodzaj odwdzięczenia się za to, co mnie spotkało! A może i
taki plusik na przyszłość, jak ty coś zgubisz?”.
Albo było jeszcze inaczej.
Ta Osoba szła na spacer prawie pustą plażą, tak jak ja. Wdychała
energię wzburzonego oceanu. Jak ja. Spoglądała na młodych chłopców na
kolorowych deskach niknących pod falami i wynurzających się z nich. Jak ja. Uśmiechała
się do swoich nigdy porządnie niepoukładanych myśli. Jak ja. Szukała muszli, które
ocean lubi na naszą uciechę wypluwać, kiedy jest w pohuraganowym humorze. A potem
ta Osoba znalazła prawo jazdy. Może nawet pomyślała: to musiała być ta kobieta,
która szła daleko z przodu, w kremowej, rozwianej koszuli i rozkładała ramiona
jak na przyjęcie energii wiatru i oceanu, ale teraz zniknęła.
Ta Osoba spojrzała na moje prawo jazdy. Te rzeczy się
zdarzają, pomyślała, czasem człowiek coś gubi. Czasem inny to znajduje. Czasem
znajduje zgubę ktoś, kto uważa, że ważne jest zrobić coś normalnego. Coś co
przypomni o względności wszystkiego, o priorytetach, o byciu uczynnym, o byciu
człowiekiem. Może pomyślała, jak bardzo zmieni życie tej kobiety z małego zdjęcia,
kiedy wsiądzie w samochód, włączy GPS i odwiezie jej do domu zgubę. Ile ułatwi
robiąc to.
Na Fejsie zamieściłam podziękowanie. Pomyślałam, że nawet
jeśli ta Osoba nie chce się ujawnić, to ja powinnam docenić to, że Jej się
chciało.
Jedna z odpowiedzi, jakie otrzymałam, od mojej koleżanki,
z którą przez długie lata pracowałam, brzmiała mniej więcej tak;
„są dobrzy ludzie na tym świecie, ale ważne jest też, że są
ci, co dobroć innych uznają i doceniają!”
Nie dlatego napisałam na Fejsie, nie dlatego piszę to
krótkie opowiadanie. Cieszę się, że są ludzie NORMALNI, którzy uważają, że nie zmienią
świata, bo są zbyt skromni, nie mają żadnego przełożenia, są po prostu zwykłymi
ludźmi. Ale zmieniają go małymi uczynkami, małymi kroczkami, gestami, zmieniają
na tyle, na ile mogą.
Udział aniołów, część
aniołów, a może „udział” w sensie tego, co się aniołom należy? Tak myślałam,
kiedy parkowałam na małym placyku. Po lewej stronie miałam kościół o romańskim
portalu. A przed sobą, nad niską, niewielką witryną ten intrygujący napis: „La
part des Anges”, który usiłowałam sobie jakoś sensownie przetłumaczyć na
polski. Pod spodem: „Salon du thé”. To też intrygujące, bo jesteśmy we
Francji!
Z Angoulême do Cognac
jedzie się departamentalną drogą 141 czterdzieści kilka minut. Ale nie
przemarketingowane i przeturystycznione Cognac było celem mojej wycieczki, a maleńkie
czteroipółtysięczne miasteczko w pół drogi. Jarnac.
Jarnac, w samym centrum
koniakowego regionu Charente. Jarnac, miejsce pochodzenia koniaku Delamain,
któremu przeznaczyłam pewną rolę w mojej kolejnej książce…Choć moja wycieczka wprowadziła
mnie w inne tematy i odniesienia. Jak zawsze!
Oto miałam przed sobą
pierwsze kuszenie Jarnac: romański kościół z charakterystycznym, ale bardzo
ascetycznym portalem. Portalem pozbawionym ozdób, drobiazgowo rzeźbionych
postaci, motywów roślinnych. Ten kościół należał kiedyś do Benedyktynów. Był nie
raz palony, odbudowywany, rujnowany, przywracany do życia. Historia tego
regionu. Historia tego kościoła, historia wina, koniaku. Historia w ogóle.
Drugie kuszenie to ta
patiseria, piekarnia i miejsce wyrobu czekoladek: trzy w jednym! Ta „Część Aniołów”.
Cokolwiek to znaczyło. I to było nie tylko kuszenie zapachem świeżego ciasta,
bagietek i chleba, ale i chęć dowiedzenia się, skąd ta nazwa!
Za ladą brunetka w
bardzo białym fartuszku z ogromnymi kieszeniami zdobnymi w falbanki. Rozejrzałam
się. Moje oko przykuły nie croissants, nie drożdżowe brioszki, a białe trójkąty.
Bezy?
„Benedyktynki” odpowiedziała
kobieta. Wskazała na prawo, w kierunku kościoła. „Od koloru mnisich szat i
kształtu rękawa, rozszerzanego rękawa”, powiedziała czyniąc gest ręką. „Reszta
– uśmiechnęła się – to ulotna tajemnica aniołów!”, I potem, już bardzo
informatywnie: „to rodzaj nugatu. Mnóstwo migdałów. Jeszcze ciepłe!”.
Poprosiłam o taki
jeden kremowobiały trójkącik. I o herbatę.
Przyznaję, że
zrobiłam to ostatnie z pewną rezerwą, no ale skoro na zewnątrz jest napis „salon
herbaty”, to Liptona w torebce pewno mają! A i to dobrze, bo to przecież
Francja i maleńkie miasteczko.
Kobieta sięgnęła po
wielkie drewniane pudło. Otworzyłam szeroko oczy: „Betjeman & Barton”.
Już Dilmah wprowadziłby mnie we wzlotowy herbaciany humor…a tu taka firma!
„Mamy trochę turystów
zza Kanału”. Zabrzmiało to prawie jak usprawiedliwienie!
„Benedyktyński” nugat
był chrupki z zewnątrz, miękki w środku. Ciepły. „Mąż dopiero co zrobił, dlatego
poleciłam”. Chrupałam, a pani, którą wzięłam za ekspedientkę, a która była żoną
właściciela, opowiadała mi o gryczanych bagietkach, o tartach na Trzech Króli i
czekoladkach z pistacjowym nadzieniem. Wskazała też na półkę z koniakami Domu
Delamain. Stały skromnie, ale widocznie. „Tu jest ta część aniołów”, uśmiechnęła
się figlarnie. Skorzystałam z oferty, ale później…Na razie spróbowałam
pistacjowych trufli. Wyrób własny.
Może rzeczywiście
aniołowie maczają w tym palcem, pomyślałam. Trufla z grenache, jakiś moment
malinowego zapachu, leciutka słoność. Doskonała!
Patiseria „La Part
des Anges” mieści się przy ulicy Jacques et Robert Delamain. Idąc nią w dół wśród kamiennych domów o zaryglowanych,
pozamykanych albo tylko lekko uchylonych okiennicach, w kilka minut dotarłam do
Maison Delamain. Siedziby koniaku Delamain. Domiszcza-pałacyku z piwnicami z
XIII wieku.
Dom Delamain nie
produkuje napitków V.S. very special, ani V.S.O.P. very special superior old
pale, ale X.O. extra old, leżakowany przez co najmniej dziesięć lat. Grona z
regionu grande champagne, najlepsze z możliwych w koniakowym świecie.
Małe Jarnac jest siedzibą
wielkich i mniejszych wytwórni koniaku. Najbardziej znane to Courvoisier,
Delamain i Thomas Hine & Co. Ale jest jeszcze multum średnich, mniejszych i
małych producentów. Ich siedziby znajdują się w starej części miasteczka i trochę
dalej, tam, gdzie budować można wyżej, więcej i swobodniej. Niemniej to te
stare siedziby mają urok dla koniakowych turystów, wielbicieli trunku, który powstał
trochę z przypadku, w wyniku perturbacji historycznych i niedogodności
transportowania wina z tego regionu Francji do innych części Europy.
Bo winem stała ta
okolica od wieków. Wina wymagały dobrze zorganizowanego, szybkiego dostarczania,
a to w czasach wrzenia, wojny, niepokoju było niemożliwe, więc aż za często
zdarzało się, że do punktu docelowego docierał ocet!
To podwójna destylacja
przerodziła delikatny produkt w trwały i…dużo bardziej opłacalny. W koniak! Koniak,
choć jest typem brandy, różni się od innych z zasadniczy sposób: jest
wytwarzany nie z ziarna, lecz z winogron!
*
Patrzyłam pod światło
na czysty bursztyn w kryształowym tulipanowym kieliszku. Fascynujący
kolorem o złotawych refleksach, obiecujący gęstość smaku. Smak Jarnac. Pale & Dry X.O. Smak koniaku domu
Delamain, smak podroży…smak ulatujących aniołów.
Nazwa patiserii nie oznaczała tego, czego się
domyślałam. Sprawdziłam to dopiero później, po powrocie do Stanów. „Udział aniołów”
to wyrażenie. Wcale nie duchowe, nie przenoszące w mistykę, a bardzo osadzone w
rzeczywistości brandy, koniaku. Oznacza ilość alkoholu, jaka ulatnia się,
uchodzi z beczki, w czasie leżakowania. „Ucieka” on na zewnątrz, ulatuje gdzieś
w górę, ku niebu. No w każdym razie w tym kierunku! Żywi też pewnego mikroskopijnego
grzyba, który osadza się czerniejącą warstwą na ścianach miejsc w których
koniak dojrzewa. Kiedyś te ciemne ściany zdradzały pokątnych producentów
brandy!
Wszystko przyziemne, przykro mi, tak się porobiło.
Ale można nadać temu ulatywaniu alkoholu jakiś aspekt metafizyczny. Otóż to co
ulatuje, ta „danina dla aniołów”, sprawia, że koniak nabiera aromatu,
gęstnieje.
Smakując mój czułam nutkę wanilii, może nawet
lukrecji. Dobrze, że przywiozłam go z Jarnac, z piekarni pod ulatującymi aniołami.
Rozchodzi się po moim podniebieniu smakiem i zapachem czasu przeszłej normalności…
Wzięłam wszystkie trzy. Nie wiem, dlaczego. Instynkt przetrwania?
Były tylko trzy. Ostatnie. Leżały pełne smutku, zaniedbane, niechciane. Ludzie uwijali się wokół cebuli i czosnku. Patrzyli na miejsce po marchwi. Rozglądali się co by tu jeszcze.
Piątek, 21 luty 2020 o 19:00 tej w Klubie Sobieski w Lake Worth na Florydzie
Zapraszam na jedyne w swoim rodzaju spotkanie z uczestnikami wielkiej przygody, jaką jest ten magazyn! Więc wspomagajcie obecnością tych, którym się chce, by dalej mogli “robić swoje”!