Patrzyłam przez ramię
małego chłopca, może dziesięcioletniego. Na prostokątnej karteczce w
jasnoniebieskim kolorze powoli pisał:
„Najukochańsza Babciu,
Bardzo Cię nam
wszystkim brakuje. Chcę żebyś wiedziała, że nigdy o Tobie nie zapomnimy.
Kochamy Cię i będziemy kochać zawsze. Proszę Cię, dbaj o siebie tam gdzie teraz
jesteś!”
Chłopczyk podał kartkę
mamie. Przeczytała, uśmiechnęła się.
Kamosu Sakai urodził
się w dobrym czasie. W Japonii wszystko się zmieniało. Od kilku lat. Od czasu
cesarza reformatora, cesarza, który zakończył długi okres izolacji kraju. Nastąpiła
era Meiji.
Ta zmiana, jak to
zmiana postanowiona przez władcę absolutnego, była gwałtowna, była rodzajem
rewolucji, choć to słowo całkowicie nie przystaje do systemu politycznego
Japonii. Cesarz postanowił otworzyć swoje państwo na kulturę, politykę, sposób myślenia
Zachodu. Tego nigdy i nigdzie nie udaje się dokonać poprzez pstryknięcie
palcami, nawet jeśli są to palce imperatora, wszechwładcy.
Trzy psy wybiegły w
szalonym pędzie na biały piasek. Psy umieją się śmiać. Te wypisane miały na mordkach
wielkie zadowolenie. Psie zadowolenie z psiego szaleństwa.
Trzy labradory o różnych
odcieniach beżu: jasno żółty, jasno kawowy i prawie biały.
Były jeszcze dość
daleko, kiedy Przyjaciel zdecydowanym ruchem uniósł Niunię i objął obiema rękami.
Miałam przed sobą
Rzym. Panoramę miasta z pierwszego wieku naszej ery. Stałam na wzgórzu i przyglądałam
się własnej wyobraźni.
Więc tak to było? Tak
wyglądało?
Nie, nie chodziło mi
o sam widok, który rozpościerał się przede mną, a o fakt, że to było ogromne
płótno stworzone w celu, o którym dotychczas miałam skromne bardzo pojęcie.
Cyntia wrzuciła do
miksera pokrojone w kostkę mango, dodała kilka łyżek waniliowego jogurtu i sporo
migdałowego mleka.
– Wolę robić smoothie
z mrożonych, wtedy ma tę niepowtarzalną konsystencję. Ale świeże czy mrożone, nie
ma jak nasze florydzkie!
Cyntia przetwarza
mango w sorbety, smoothie, galaretki i cokolwiek można z nich w sezonie wyczarować,
bo ma w ogrodzie, a właściwie w paśmie dzielącym jej ogród od niewielkiego stawu,
trzy wielkie, czterdziestoletnie mangowce najwspanialszej odmiany Haden.
Rosną na łagodnym spadzie i lekko pochylają się ku tafli wody.
Dawno, dawno temu żyło dwóch braci, nieustraszonych i dzielnych wojowników, ale o jakże różnych charakterach! Kinic słynął z łagodności, Tizic był jego przeciwieństwem: okrutny i niemożliwy do zniesienia. A do tego zadziora! Obaj zakochali się w tej samej (pięknej rzecz jasna i niewinnej) dziewczynie, Nicte-Ha. Postanowili o nią walczyć. Walczyć do końca, do śmierci jednego z nich. Ten kto wygra, będzie ją miał (rozumiem, że jej o zdanie nikt nie pytał, ale to stara legenda z czasów, kiedy się nie pytano).
Wydawało mi się, że
to płynie płowy pies wielkości labradora. Oczywiście co robiłby płowy pies w
wodach Zatoki Meksykańskiej, między koralowymi wysepkami archipelagu Florida
Keys?
Po chwili, kiedy słońce
przestało mnie oślepiać, zobaczyłam obleczone matową bielą poroże.
– Masz unikalną okazję.
Mark wyłączył motor. – Pozwól, że ci przedstawię. Key deer. Najmniejszy jeleń
naszej planety! Występuje już tylko tu i to na kilku zaledwie wysepkach. Symbol
Florydy, jej endemicznej przyrody. Przemijający symbol…
Kochał zabawę, lekceważył
złorzeczenia, zawsze gotowy żartować, bawić się, czasem przekraczając dozwolone
granice. Uzbrojony w procę i własną, lekką „amunicję”, niekiedy prawie łobuzerski,
prowokacyjny. Lubił działać sam, ale nie gardził towarzystwem sobie podobnych.
Nieakceptowany przez wielu, nie przejmował się tym wcale.
Nikt nie znał jego
twarzy, bo ukrywał ją pod białą karnawałową maską…