Dwie stożkowe „wieże”
widać z daleka. Wielokątną fantazyjną bryłę dopiero po krótkim spacerze pod
górę. Wynurza się z zieleni, ponad kamiennym murem i spiętrzeniami domów.
Miasteczko przywarło krętymi brukowanymi uliczkami do źródła dochodu i
splendoru, letniej siedziby władców Portugalii.
Rozpaczliwy,
rozdzierający krzyk rozchodził się po całym pałacu. Słychać go było w ogrodach,
wśród drzew i krzewów przystrzyżonych w fantazyjne kształty, mieszał się z
szumem wody bijących wysoko fontann. Dochodził z apartamentów królowej
Portugalii, Marii I, która miała tu, w zbudowanym przez jej ojca pałacu pozostać
na zawsze, dyskretnie odsunięta od podejmowania jakichkolwiek decyzji. Słowo „obłęd”
i „obłąkanie” padało wśród jej otoczenia, wymawiane cicho, szeptem. Oficjalnie królowa
była nadal królową. Oficjalnie nie była chora. Tego wymagała racja stanu.
Rua da Bica to lizbońska
uliczka, której środkiem kursuje tramwajowy wagonik. Żółty symbol Lizbony. Wspina
się mozolnie po zębatce ku turystom, którzy u jej wylotu czekają, żeby zrobić
sobie z nim zdjęcie. Niektórzy do niego wsiądą i odbędą wśród śmiechu i
pstrykania krótką, ale powolutku i z namaszczeniem odbywaną podróż nad sam Tag,
do ulicy São Paulo, gdzie w żółtej kamienicy o kutej bramie znajduje się jego
dom/remiza.
W karecie panna młoda.
Na koźle stangret w liberii i kapeluszu z piórkiem. Z tyłu foryś. Obok dwa słoniątka.
Na jednym siedzi małpa. Naprzeciw rozbrykane konie ciągną ochoczo powóz pełen muzykantów.
W tle zarys miasta. I wszystko byłoby obyczajowym obrazkiem z drugiej połowy
XVII wieku z elementem egzotycznej bajkowości, gdyby panna młoda nie była kurczakiem,
a reszta uczestników weseliska małpami w zielonkawym kolorze. Rodzajowa scena a
jednocześnie wielka przenośnia, do której klucza właściwie nie znamy. Jeden z
bardziej enigmatycznych paneli kafelkowych Portugalii z czasów jej kolonialnej,
morskiej wielkości. Jest w nim ironia, przewrotność i swoiste poczucie humoru.
„Pastelaria Camões”
ma własny kafelkowy panel. Nie jest gorsza od reszty Lizbony. Kafelki to ciągłość
kultury i kultura sama w sobie. Nie tylko przekaz historyczny, dziejów imperium,
kraju żeglarzy, odkrywców, ale i kultury „domowej”, obyczajów.
Kościół przy
klasztorze Karmelitów w lizbońskiej dzielnicy Chiado był pełen. Dzień Wszystkich
Świętych 1755 roku. Płonęły świece. Wierni wchodzili z zalanego słońcem placu.
Sobota, łagodne ciepło.
Gęsta cisza. Przynajmniej tak
by się chciało. Żeby panowała całkowita cisza. Może nie jakieś nabożne
skupienie, ale odmienność, wielka odmienność od gwaru, śmiechu, wrzawy.
W tej ciszy powoli odchodzi karnawał.
Wyprowadza się późnym wieczorem z Wenecji, oddala z każdą godziną, z każdym
zanurzeniem wiosła. Bo rzecz jasna oddala się wodą. Inaczej w Wenecji się nie
da.
Oszroniona butelka
prosecco stała na palmowym liściu. Dość chybotliwie, ale nie została jeszcze
otwarta, więc mój wzrok spokojnie powędrował dalej. Szklany pojemnik z
różowawym musem. W każdym razie czymś gęstym. Nie sokiem.
Łodzie
piratów z Istrii wpłynęły bezszelestnie na wody weneckiej laguny. Lekka fala pomogła
im dobić do nabrzeża. Nikt ich nie zauważył. Mieszkańcy zgromadzeni byli w
kościele San Pietro di Castello i zajęci coroczną uroczystością, której punkt
kulminacyjny miał właśnie nastąpić: dwanaście dziewic i ich oblubieńców
otrzymywało uroczyste błogosławieństwo na nową drogę życia.