Wróciłam do listów Pliniusza Młodszego. Wracam
wybiórczo i z ochotą do rzymskiego świata pierwszego wieku naszej ery. Ile w
nich skalkulowanej publicystyki, ile obrazków z życia codziennego, ile
rozważań, które wcale się przez prawie dwa tysiące lat nie zmieniły. Czy świat
jest niereformowalny czy coś robimy od wieków nie tak…
https://morikami.org/current-exhibitions/ Tekst i foto Anna Kłosowska
Do Morikami, japońskich ogrodów i muzeum w Delray
Beach wpadam po drodze. Bywa jednak, że przyjeżdżam specjalnie, żeby się z kimś
napić herbaty sencha, która ponoć jest skarbnicą antyoksydantów, a nawet jeśli
nie jest to z pewnością dobrze mnie nastraja. A czasem, żeby usiąść na ławeczce
w kamiennym ogrodzie (to wolę robić sama), przejść zygzakowatą ścieżką (po
zygzaku nie przechodzą złe duchy, gubią się!) do kładki nad strumykiem, w
którym pławią się syte, leniwe, czerwonozłote koi (przenośnia przeciętności, bo
nie dążą do niczego, po prostu są!).
Wszystkie te elementy są częścią kultury mało mi
znanej, wręcz owianej woalem miłej tajemnicy, której odkrywać do końca ani nie
chcę, ani nie muszę, a bliskiej spokojem, poszukiwaniem równowagi. Nie tej
idealnej, tej na co dzień.
W sali wystawowej ekspozycja z okazji Dnia Dziecka. Japońskiego
dnia dziecka, które to święto praktycznie stało się w przeszłości z czasem (jakoś
tak) Dniem Chłopca, zanim nareszcie w 1948 roku nie wróciło do formuły
obejmującej również dziewczynki!
Na półce stały mini róże, tulipany, hiacynty i afrykańskie
fiołki. W tonacji od głębokiej purpury do bardzo jasnego rozniebieszczonego
fioletu. Wszystkie w dobranych kolorem zgrabnych kubeczkach z wielkim uchem.
Zawahałam się. Nie tyle nad kolorem co nad potrzebą
kupowania doniczkowego kwiecia. Tyle jaskrawych, przepełnionych słońcem barw
mam za oknem. Wiecznie kwitnąca bugenwilla i donice przepełnione różowością barwinków…A
ja tu, po drodze, bo wstąpiłam tylko po bataty, bez których żyć mi trudniej,
zastanawiam się nad maleńką doniczką z fiolkami!
Do Morikami, https://morikami.org/ japońskiego
muzeum i ogrodów w Delray Beach wiodą mnie wszystkie florydzkie drogi…A także kolorowe
nici tęsknej wyobraźni, kiedy jestem po drugiej stronie Atlantyku…
Maeda Asagi „Joy” Srebro, zloto, mleczny bursztyn,
emalia na srebrze i białe szafiry, przeczytałam obok niezwykłej
kreacji złożonej ze spiętych ze sobą części tworzących naszyjnik nietypowych rozmiarów.
Miałam wrażenie, że te elementy można zamienić, przestawić, cos dodać albo ująć
gdyby na przykład w życiu zaszły jakieś znaczące zmiany…
Fot. i tekst Anna Kłosowska Largo da Porta de Moura, Evora, Portugalia
Siedziałam na jednym z tych obracających się wokół
własnej osi drewnianych leżaków, które wprawiają zmęczonego dreptaniem po mieście
turystę w stan błogiego odprężenia. Plac „u wrót Maurów” (Largo da Porta de
Moura).
Marmurowe nabrzeże schodzące lekką pochyłością w
kierunku Tagu pokrywa w niektórych miejscach cienka warstwa zielonawoszarych
wodorostów. Szlachetność kamienia znika pod nią. Schodziłam ostrożnie: przy
odpływie powierzchnia wydawała się śliska. Ale nie była. Kilka kobiet o
azjatyckich rysach robiło sobie zdjęcia śmiejąc się do siebie dyskretnie.
Czas karnawału minął i może dlatego (wrodzona przewrotność), zwróciłam uwagę na kafelkowy obraz doń nawiązujący. Pochodzi z któregoś z bogatych pałaców portugalskich wielmoży, powstał w XVIII wieku i eksponowany jest w Museo do Azulejo w Lizbonie.
Manatee Springs, Chiefland, Floryda Foto Juliusz Kłosowski
Wcześnie rano. Półcienie. Rześko. Czułam się jak w zaczarowanym
lesie, nad wodą źródlanie czystą, ale niesamowitą. Wodne oko otaczały
florydzkie cyprysy, jak czarownice przygotowujące tajemniczy napój. Trochę
dreszczyku niesamowitości, skrzyżowanie poezji romantycznej z (nieupiorną!) powieścią
gotycką!
A może po prostu było mi chłodno i czekałam na słoneczko …
Zawiesiłam na bugenwilli przed kuchennym oknem kilka
bombek. Pokłuła mnie oczywiście, mimo moich grubych rękawic. Tylko iguany nie boją
się jej kolców i sprytnie przeskakują na cienkie gałązki, żeby podjadać młode pędy
wraz z amarantowymi kwiatami.