Do „Flamingo Gardens”
w Davie, na zachód od Fortu Lauderdale, przyciągnęły mnie nie tyle różowe flamingi,
płowa pantera, przedstawicielka ginącego gatunku i dwa aligatory z odzysku, ile
otoczony rozłożystymi figowcami i dwustuletnimi dębami wirginijskimi niewielki
drewniany biały dom. Skromny dom, który w latach trzydziestych ubiegłego wieku wyrósł
wśród setek akrów cytrusowych gajów.
Przede mną drogą
wzdłuż osiedli jechało białe Volvo XC40 z nalepką I love my pug na
tylnej szybie. Tony, sąsiad. On też poznał mój samochód, choć nie mógł widzieć
mojej nalepki I love my chihuahua, i pomachał mi we wstecznym lusterku. Jechaliśmy
wolno, zgodnie z ograniczeniem obowiązującym na wewnętrznych, osiedlowych
drogach.
Robot przejeżdżał koło
mojej nogi, ledwie uskoczyłam z jego trasy sprzątania. Nie bardzo słyszałam co mówi
moja znajoma. Mój robot jest z tych starszych i głośniejszych. Do tego to nad
wyraz przemądrzałe urządzanie zaczęło mrugać, że coś nie tak. Potrzebna ludzka
interwencja. Ha, może już niedługo, będzie odwrotnie. Cieszmy się na razie z
naszej kruchej przewagi!
– Tak, odpowiedział
na moje pytanie, to są wzory batikowe nakładane na korale z kości. Krowich
kości. Rodzaj recyklingu. Wiele osób dziwnie reaguje, kiedy dowiaduje się o
pochodzeniu tych wyrobów, ale dlaczego? Używamy surowca, który by się zmarnował.
Czemu ludzie nadal ubierają się w skóry zwierząt, dobrze, może mniej niż
kiedyś, ale jednak, a wzdrygają się przed założeniem na szyję korali z kości
krowy, której mięso jedzą? Czemu kość słoniowa uważana jest za szlachetną, a
przecież zabija się te mądre zwierzęta tylko dla ich kłów! I do tego, mimo że
to kłusownictwo, że to zakazane, nielegalne, ludzie wyroby z kości słoniowej
dalej kupują, inaczej nie byłoby tego bezsensownego zabijania!
– Wszyscy
wystawiający są szczepieni. W związku z tym postanowiliśmy, że nie muszą nosić
maseczek. Natomiast – tu jasny głos rudowłosej kobiety w jaskrawo żółtej
lekkiej bluzce z falbankami zawisł na długi moment i słychać było tylko szum klimatyzacji.
– Natomiast, podjęła, a my czekałyśmy w pewnym napięciu, – natomiast nasi drodzy
goście proszeni są o noszenie maseczek cały czas i o niezdejmowanie ich!
Dziękuję!
„Moja noc z Irmą”,
druga książka wyżej podpisanej, ukazała się niedawno. Ale zanim to nastąpiło…
*
Wyszłam do kuchni. Byłam
w adrenalinowym nastroju. Nareszcie skończyłam, no prawie, ale chciałam, zanim
ostatecznie wszystko wpiszę w dodatkową pamięć, zanim zrobię cokolwiek, nalać
sobie kieliszek wina z Pessac-Léognan, Château Le Bruilleau 2012, znanego
mi z samych dobrych skojarzeń…
Zgubiła mnie arogancja!
Tak myślałam o tym później, po szkodzie.
Arogancja wobec instrumentu,
na którym codziennie pracuję, na którym niezmiennie i stale polegam. Arogancja
wobec mojego siedmioletniego laptopa VAIO! Ale przede wszystkim arogancja wobec
siebie, niefrasobliwe traktowanie własnej pracy, mojego pisania.
Kiedy po chwili, z
kieliszkiem wina w ręku, wróciłam do sypialni, w której wąskie białe biurko
jest moim warszawskim miejscem pracy, ekran, na którym umieściłam przed chwilą
pod tekstem ostatnie słowa: Floryda – Warszawa 2019, zamienił się w ziejącą
pustką czerń z niewinnymi, ale jakże brzemiennymi w konsekwencje, o czym
jeszcze nie miałam pojęcia, czterema słowami:
no bootable device
found
To nie jest dobrze,
kiedy ostatnia strona książki, której ostatni akapit został napisany przed
kilkunastoma minutami, zamienia się w czerń z czterema słowami. Czterema
słowami z obcego mi języka. Owszem, wiedziałam co semantycznie te słowa
oznaczają: „nie znaleziono urządzenia startowego”. Czyli nie mogę zrestartować.
Czyli stało się coś złego. Laptop padł? Niemożliwe! Zablokowałam.
Wzięłam telefon. Wstukałam
w Google te cztery słowa.
Znalazłam natychmiast
„6 methods to fix no bootable device on Windows…” i filmiki na YouTube. Czyli
jest nadzieja, że to nic aż tak wielkiego.
Odsunęłam wino. Do
roboty! Spokój!
Przez niezwykle niemiłosiernie
dłużący się czas robiłam to co pokazywał mi telefon. I nic!
Było już późno, nie
mogłam dzwonić do źródła wiedzy w dziedzinie sztucznej inteligencji. Wszystkie źródła
po obu stronach oceanu spały i nie miały pojęcia jaki lęk zaczaił się na moim
białym lakierowanym biurku, na którym stał rozdziawiony czernią ekranu,
bezradny, bezsilny laptop. Mózg zaczął mnie bombardować dramatycznymi opcjami.
A co, jeśli rzeczywiście
nie da się mojego VAIO zrestartować. Wszystko przepadnie. Cała książka.
Przecież ja tej całej
mojej książki, tych trzystu kilkudziesięciu stron nie mam nigdzie indziej.
Tylko na twardym dysku! Tak, głupota, ale to się już stało! Teraz trzeba myśleć
do przodu.
Wczesnym rankiem
zaangażowany w mój problem został specjalista. „Andrzej ma szansę to ogarnąć”,
powiedział mój brat. „Ale jeśli…” Nie chciałam słuchać „ale, jeśli”. Nie ma i
nie może być „ale, jeśli”!
Ze strony
wszystkowiedzącego komputerologa padło jednak zasadnicze pytanie: „czy dysk
jest obrotowy, bo to VAIO ma swoje lata, czy tzw. szybki, bo jeśli szybki pani
Aniu…” Zmieniłam dysk, tak, jakiś czas temu. Na szybszy…Trzymałam się jednak dalej
jakiegoś źdźbła nadziei. „Oczywiście sprawdzę, zrobię co będę mógł, proszę
przywieźć do mnie, do pracy”. Zawiozłam.
Tego wieczora miałam
spotkanie autorskie. Z moją pierwszą, świeżutką książką: „Czwartą konchą”. Na Żoliborzu.
W trakcie otrzymałam SMS od pana Andrzeja: „dysk był szybki, pani Aniu! Przykro
mi! Nic nie mogę zrobić!”.
Zapytana w tym
momencie przez młodą kobietę o to co dalej, co piszę teraz, czy będzie następna
książka, odpowiedziałam odruchowo, że jest już gotowa. „właśnie ją skończyłam,
tu w Warszawie. I nawet zaczęłam trzecią”. Bo to była prawda. Pod ten
niezredagowany jeszcze plik „Irmy”, ze wszystkimi notatkami, odnośnikami,
podczepiłam osiemdziesiąt stron pod roboczym tytułem „Kręgi co się toczą”.
W założeniu to miał
być tryptyk. Florydzki, z odniesieniami do wielu innych miejsc. Trzy książki, trzy
kobiety. Niezależne, całkowicie różne od siebie. Anna, Florence i Jana. Trzy
losy, które się gdzieś splatają, mijają, do siebie wracają…
Bohaterką „Mojej nocy
z Irma” jest Florence, Amerykanka z Michigan, osiadła od wielu lat na południu.
Kobieta z międzynarodową przeszłością ze względu na pracę w UNICEF, z powiązaniami
z Polską poprzez ukochanego mężczyznę…
„Nie będę rozwiązywała
zagadki tytułu”, powiedziałam, ale w odpowiedzi na cichym głosem i z uśmiechem
zadane pytanie starszego pana, odparłam ze śmiechem: „nie, to nie chodzi o erotykę.
Seks, miłość i inne namiętności rzecz jasna tam są. To huraganowa opowieść o
zmianie, o zmienianiu się, o przewartościowaniach, o trudnych decyzjach
podejmowanych spokojnie, z dystansem i tych, które grzęzną w emocjach,
rozszarpują nasz spokój, rozdzierają serce…” Pan uniósł brwi. Z uznaniem?
Zawahałam się. Przecież
tej książki nie ma. Erotyczna czy nie, seksualna czy huraganowa, z wątkiem
bardzo osobistym przeniesionym na Florence, główną bohaterkę, wykreowaną w tym
celu. Co to ma za znaczenie, kiedy „Mojej nocy z Irmą” nie ma!
– Tak naprawdę to mam
ogromny kłopot, bo właśnie rozpadł mi się dysk. Dostałam przed chwilą informację,
że praktycznie straciłam tę moją drugą książkę…
Odezwało się kilka osób:
– Niemożliwe, na
pewno pani to gdzieś ma, w jakimś innym miejscu, w backup, na dodatkowej
pamięci, w Google Drive, chmurze…znajdzie pani!
Potrząsnęłam głową
przecząco.
– To niezwykle
nierozsądne, niefrasobliwe, nieodpowiedzialne, co pani zrobiła, odezwał się ten
sam pan, który interesował się treścią „Irmy”. – Rozczarowała mnie pani! Wstał
i wyszedł…
Sama byłam sobą
rozczarowana. Wracałam pieszo do domu. Wszystko inne miałam w chmurze, wszystko
inne, tylko „Irmy” nie. Dlaczego? Zbyt mocno trzymałam ją przy sobie?
Florence, Amerykanka spoglądająca
na rzeczywistość tak inaczej niż my w Stanach mieszkający, powstała jako
przekaz, między innymi moich trudnych, osobistych doświadczeń. Miała być wehikułem
moich przeżyć, choć włożonych w inny kontekst. Nie mogę tego po prostu spisać
na straty!
I wtedy błysk. Przyjaciel!
Posłałam mu „Irmę”, kiedy była napisana tak w osiemdziesięciu pięciu procentach
i w pierwszej wersji, bo wiercił mi – jak to on – dziurę w brzuchu, że „musi”
przeczytać. I ten tekst zachowałam w chmurze. Odgrzebałam tę wersję spod
jakiejś sterty innych dokumentów w poczcie elektronicznej. Od razu wiedziałam,
że w wielu miejscach odeszłam od niej. No ale dobre i to pomyślałam. Przecież Florence
i jej przemyślenia, jej los nie może zginać w czeluściach komputerowego
niebytu!
Czy pamiętałam te
kilkadziesiąt stron, które ostatecznie przepadły? Na pewno niedokładnie. Miałam
jednak swój ulubiony notatniczek, w którym gryzmołę wiersze, ale i strzępki
myśli, jakieś słowa klucze do nowych pomysłów. Tylko czy o to chodziło? Jeśli
już to wolę pisać na nowo, a nie odtwarzać. Dać Florence całkowitą swobodę. Tak
postanowiłam.
W pierwszej książce
już w jednej trzeciej wszystko zaczęło odbiegać od moich zamierzeń. I Anna, jej
główną bohaterka, pół Francuzka pół Polka, poszła zupełnie inną drogą niż
chciałam! Wymknęła się spod kontroli, a ja, w pewnym zdziwieniu śledziłam
stukiem klawiatury VAIO jej kroki.
I w „Irmie”, choć z
zupełnie innej przyczyny, zdarzyło się coś takiego.
Właściwie nie żałowałam
nigdy dłużej tego, co się stało. Wiele zmieniłam. Miałam na to dużo czasu.
Pandemia przykuła mnie do florydzkiego biurka!
A zakończenie wyszło
tak jakoś logicznie, racjonalnie, ale i zaczepnie, przewrotnie, iskrząco i życiowo!
Cała Florence, cała ona. Przecież jej sama na to pozwoliłam.
Redagowałam „Irmę” w czasie
pobytu w Warszawie i tu w sierpniu 2021 napisałam wreszcie:
Floryda – Warszawa
2019 – 2021
I zanim wyszłam do
kuchni po kieliszek wina, grzecznie wpisałam „Moja noc z Irmą.FINAL” w pamięć
mojego nowego HP, przeniosłam na Google Drive i gdzie się dało!