Pochyliłam się nad krzakiem indonezyjskiej
czereśni. Dojrzałe głęboką czerwienią pręgowane kulki prosiły o spróbowanie!
Lubię je. Mają smak jakby zbyt ostry, nadmiernie narzucająco perfumowany, potem
rozchodzą się po podniebieniu tchnieniem kwasowej goryczy, żeby w końcu
pozostawić na wargach słodycz. Na gałęzi siedział motyl, którego najpierw
wzięłam za białawy kwiat o lekko błękitnych refleksach. Rozpostarte skrzydła trwały
w bezruchu mimo bliskości mojej dloni.
Szczek Niuni nabrał proszalnego tonu. Chciałam dokończyć zdanie, ale w końcu wstałam od biurka i wyszłam na taras. Właściwie to nie taras a tarasowa przestrzeń, nad którą, na stalowym szkielecie napięta jest moskitiera. Lanai. Tak powinnam była napisać. Nazwa pochodzi z Hawajów (jedna z wysp ma właśnie taką wdzięczną i dźwięczną nazwę).
Obraził się na mnie, kiedy wyjechałam na
kilka miesięcy. Podobno nie ma poczucia czasu. Ma jednak poczucie dbania o
niego. Zwracania na niego uwagi. Dogadzania mu. To z pewnością!
Edouard Manet, Berthe Morisot au bouquet de violettes
„Berthe Morisot au
bouquet de violettes”. Edouard Manet. 1872.
Właściwie tego bukiecika fiołków nie widać. Może właśnie tytuł sprawia, że szukasz go wzrokiem. I w końcu, znajdujesz. Tkwi, jakby niedbale ukrytą fioletową plamą , u nasady bardzo mało kapryśnego dekoltu przeuroczej brunetki całej w czerni.
Alice przeglądała z zaciekawieniem
periodyk „The Ladies’ Home Journal”. Zawsze znajdowała w nim coś ciekawego. Tym
razem, a był wrzesień 1923 roku, na stronie 19tej mały pastelowy domek…
Naprawdę spadają! Niech tylko temperatura
w nocy zejdzie poniżej 9 stopni C, wtedy rano, kiedy słońce jeszcze nie
ogrzewa, leżą na chodnikach, podjazdach, zwisają z drzew. Wyglądają na martwe,
ale…nimi nie są. Iguany, zwane po polsku legwanami zielonymi.
Baniany: majestatyczne, magiczne, pobudzające wyobraźnię figowce. Te z mojego zdjęcia złocą się, jaśnieją we wschodzącym słońcu, sycą się nim. Potężne, rozłożyste, opierają się szalonym porywom huraganowego wiatru.
Stałyśmy przed furtką. Moja nowa znajoma i
ja. Saher trzymała w ręku przykryty folią talerzyk. Wiedziałam, co jest pod
spodem. Jej cudowne ciasto orzechowe, tak bogate, tak pachnące miodem i
kardamonem i goździkami i gałką muszkatołową…Wysłała mi lakoniczny sms: „w
domu?”. Na co odpowiedziałam twierdząco. „Przynoszę ciasto” brzmiała następna
wiadomość. W kilka minut potem spotkałyśmy się przed furtką. Stała uśmiechnięta,
z unoszącymi się w lekki ukos ciemnymi oczyma. Ciepły wzrok.
Jakoś zachciało mi się w tym roku
wcześniej bombek! Zawsze czekam z nimi i innymi dekoracjami zaznaczającymi
odrębność dni Bożego Narodzenia od reszty roku, na czas po Święcie
Dziękczynienia. Ono ma swoją pozycję w moim domu. I swoje dekoracje! Ale w tym
roku mi się zachciało. Może lepiej, gdyby mi się zachciało czegoś innego: na
przykład lodów o smaku zielonej herbaty w pewnym znanym mi japońskim miejscu albo
ciastka Opéra, rozpychającego się kusząco na szklanej półce w wystrojonej na żółto
kawiarence „pod małym kurczakiem” do której wpadam rzadko, ale wpadam. Czasem mniej
po ciastko niż po rozmowę z właścicielem, Marokańczykiem z pochodzenia o tym
jak ciężko jest wcisnąć się w tutejszy rynek ciastkarski, kiedy proponuje się
coś innego niż Dunkin Donuts…
Ale mnie się zachciało bombek. Zapragnęłam
ich, jak zapragnęłam nastroju, oderwania, od papki słownej, od grzecznego
unikania tematów, od hipokryzji w rożnej formie, treści, przekazie. Chciałam błysku,
blichtru, świecenia (byle nie w oczy). Wesołej taniości. Nic w tym złego. Święta
tak mają, nastroje miewają.
I dlatego wyciągnęłam bombki. Ozdobiłam
nimi, jak co roku, bugenwillę przed kuchennym oknem. „Na razie tylko tyle,
reszta potem”, pomyślałam, Ale wydaje mi się, że w tym roku bombek mam za mało.
„Potrzebujesz więcej bajki”, stwierdziła znajoma. „Ja też”, dodała.
Więc jutro gdzieś po drodze wpadnę do
jednego z tych sklepów, w których od początku listopada radośnie rozbrzmiewają
bożonarodzeniowe pioseneczki i dokupię sobie trochę bajki. Bez morału!
„Masło dyniowe”, rodzaj smarowidełka na wszystko smakowite co podleci i smarować się da. Kiedy widzę je w sklepie, w jednym z moich ulubionych Trader Joe’s…