Słuchałam flamenco rumba. Pasja, wysokie tony jękliwie opadające w lament prawie ludzkiego głosu i ostro wybijany, szalony rytm. Gitara Jesse Cooka przeniosła mnie do Arles.
Read moreAnna Kłosowska: Opowiadanie z obecnej normalności…”Czym jest dla pani inspiracja?”
Bardzo prosto i bezpośrednio postawione pytanie. Bardzo dziennikarskie. A jednak poczułam się jak ta stonoga, co to ją indagowano, którym odnóżem rusza najpierw, kiedy wprawia w ruch swoje stunogie ciało…Podobno stoi do dzisiaj.
Ja też stanęłam…
Read moreAnna Kłosowska, Opowiadanie z dawnej rzeczywistości…“Błękitna bombka”
Jedno z moich pierwszych wspomnień z Wigilii to przerażenie na widok św. Mikołaja!
Read moreAnna Kłosowska: Opowiadanie z poprzedniej normalności…“Wanilia, skręt i gorzka pomarańcza”
Nie umiałam jej określić, opisać. To znaczy mogłabym, wspomagając swoje myślenie powszechnie używanymi przymiotnikami, ale nie umiałam jej ująć w swoje pojęcia o kobiecej osobowości czy powierzchowności. A zwłaszcza niezależności!
Read moreAnna Kłosowska: Opowiadanie z obecnej i poprzedniej normalności…Bez indyka
Normalnie byłabym u Cyntii. Jak co roku. Ale w tym roku nie jest „normalnie”. Postanowiłyśmy wszystkie, całe nasze zwariowane kółko, odwołać wspólne spędzanie tego wieczoru.
Normalnie podjechałabym pod dom. Wielkie dwuskrzydłowe drzwi byłyby otwarte. Gwar słyszałabym już na podjeździe.
Read moreAnna Kłosowska: Opowiadanie z trochę innej rzeczywistości…Syreni śpiew
Najpierw nie rozumiałam, co to za dźwięk.
Ocean był w przypływie i gadał po swojemu, opowiadał spokojnie, bez nadmiernego poruszenia. Miła przybojowa fala, unosząca, zapraszająca bardziej do zabawy niż pływania. Zanurzyłam się, położyłam na plecach.
Read moreAnna Kłosowska: Opowiadanie z poprzedniej normalności…Gigondas, czyli wielka przyjemność
Stałam przed półką z winami. Musiałam zadrzeć głowę, żeby przyjrzeć się etykietce. Bo to była butelka z za wysokiej, jak na mój wzrost, półki. „Bertrand Stehelin, Gigondas” przeczytałam w końcu.
Read moreAnna Kłosowska: opowiadaie z obecnej normalności: Żółwiki versus ego
Czasem potrzebne nam coś, co pogłaszcze, popieści nasze zbulwersowane, potargane ego. Coś niewielkiego, nieistotnego, co dla nas urasta do rzeczy ważnej, potwierdzającej nasze ja, budującej, wzmacniającej je. I czujemy się wtedy dobrze, albo przynajmniej czujemy ulgę, poluzowanie napięcia. Może czasem służy nam to samousprawiedliwieniu. Rzadko chęci analizy sytuacji, która do zakłócenia naszej psyche doprowadziła.
Tym czymś, bardzo niewielkim, były w moim przypadku, kilka deszczowych dni temu, żółwiki. Pięć małych żółwików. Właściwie sześć, ale ten szósty był wyjątkowy, osobna kategoria! Stanęły, całą szóstką na mojej, chwilowo wzburzonej i usłanej wirtualnymi wybojami drodze życia.
A właściwie na wąskim chodniku, takim na jedną osobę i psa, w parku przy rzeczce,
koło mojego osiedla. Park był pusty, właśnie zamierzało zacząć kropić, tak jakby przedtem przez trzy dni ciągle nie kropiło, nie lało poziomo, pionowo i we wzory, nie snuło się, czy inaczej nie pyszczyło z nieba!
Najpierw tego dnia wcześnie rano, straszliwie się nakręciłam. W wyniku istotnej dla mnie, transoceanicznej rozmowy telefonicznej. Rozmowy z osobą, którą znam zawodowo. Rozmowy świdrującej, męczącej, wyjaławiającej meandrami wykrętów, wymigiwania się, niesłowności. Rozmowy, która mnie zbulwersowała! Że tak w ogóle można się zachować, jak coś już jest omówione i umówione!
No i taka nakręcona wyszłam z domu: zmarszczki między brwiami pogłębione, usta zaciśnięte! Ponurość w spoglądaniu na zadeszczony świat!
Nie bardzo patrzyłam przed siebie, ale to zauważyłam. Małe, brązowe, okrągłe, na środku jasnoszarego, cementowego chodnika!
Ktoś nie sprzątnął po swoim psie! No i pisz tu ludziom na wetkniętych w szmaragdową zieleń tablicach: „posprzątaj” i ładny adekwatny rysuneczek czworonoga w pozycji kucznej. Chyba dosłowniej nie można, a tu na samym środku…Nie, nie jedna, jest jeszcze druga!
Przyznaje: zaczęłam się wewnętrznie gotować. Jeszcze nie wypuszczałam pary uszami, ale byłam bliska tego. Świetny pretekst, żeby wyżyć się po tym porannym telefonie. No w takim świecie żyjemy! Ten niewychowaniec, arogant, który zaskoczył mnie znienacka, osaczył słownie. A teraz jeszcze psie…na mojej drodze. Ludzie nie maja żadnej zacności i rzetelności w sobie. Świat jest zawężony do chciejstwa i kołtunerii.
Inaczej mówiąc poszybowałam już daleko i wysoko. A wystarczył mały, okrągły, brązowy pretekścik.
Oczywiście ani przez moment moje ego nie pozwoliło dojść do głosu rozsądkowi. Może nawet wysnuć bardzo prostego wniosku: może to JA nie potrafiłam, to JA nie pokierowałam poranną rozmową jak chciałam, Nie pomogły notatki w Google Docs. Zaskoczona, nie umiałam ripostować, bo zamiast rozsądku i wyciszenia włączyły się emocje. Ktoś naruszył moje ego!
Ale na tym etapie ani na moment nie dopuściłam do siebie myśli, że może, choć trochę, choć odrobinę to ja nie umiałam przejąć wątku rozmowy, stworzyć jej osnowy i przejąć kontrolę!
Użalałam się właśnie sama nad sama sobą, kiedy brązowa kupka…poruszyła się. Miała maleńki łepek i cztery maleńkie łapki wystające z okrągłego pancerzyka. Podeszłam blisko. Kupka przybrała pozycję defensywną, to znaczy z czworonoga przeistoczyła się znow w kupkę.
Żółwik. Taki, co to dopiero się wykluł. Widziałam ich tu już sporo. Październik to ostatni moment na ich wylęg. Mama żółwica się nie śpieszyła, chociaż lokalizację wybrała dobrą. Rzeczka o jakieś pięćdziesiąt metrów.
Łepek znowu się pokazał. Skierowany był prawidłowo, w kierunku wody, w kierunku przyszłego życia. I druga kupka ożyła. Na trawie o parę kroków trzecia…
Teraz rozejrzałam się uważnie. Nagle wszystko nabrało innego znaczenia, innego wymiaru. Nagle ważne było coś namacalnego, rzeczywistego! Coś wielkości włoskiego orzecha, coś co zaczynało życie! Coś, czemu trzeba pomóc!
Jeśli są dwa, jest ich więcej. W końcu naliczyłam pięć maleńkich pancerzyków wielkości polowy pudelka od zapałek. Szósty, największy bohater, z łepkiem na wierzchu, jak pionier, podążał w kierunku wody najżwawiej i bez zatrzymania, ale ukosem, nie wprost! Kiedy stanęłam, cała piątka tych ostrożniejszych powoli wysunęła łepki, kierując je, jak wskazówki żółwiego kompasu, w kierunku północnym, kierunku rzeczki.
Mama żółwica działała instynktownie, wybrała dobre miejsce, ale jej małe dzielił od przyszłego życia pas cywilizacji: cementu i osiedlowej drogi. Nie, nie, pomyślałam, już nie raz widziałam rozjechane żółwie, żółwiki. Sama zatrzymywałam się czasem, wysiadałam z samochodu, włączałam światła awaryjne i „przeprowadzałam” takiego olbrzyma, który udawał się gdzieś w sobie znajomym kierunku, pewno na schadzkę z Naturą. Ostatnim razem, kilka miesięcy temu, jeszcze przed pandemią, samochód przede mną stanął, wysiadł z niego młody mężczyzna, dał mi znak: „Żółw przechodzi, ale stanął i schował się, jak zahamowałem”. Oboje przetaszczyliśmy to ciężkie, wielkie jak opona stworzenie, a za nami stało już, grzecznie i cicho, kilka samochodów. No cóż, zagubionym w cywilizacji trzeba czasem pomóc! Kto pomoże nam?
Wsunęłam rękę do kieszeni. Oczywiście, że miałam tam odpowiednia torebkę. Jak się ma pieska, to się ma! Ostrożnie zgarnęłam małych wędrowców szukających mokrego środowiska, jednego po drugim. Szósty nie to, że stawiał opór, ale zachowywał się tak, jakby obrał sobie własną drogę: podążał zdecydowanie i konsekwentnie ukosem. Co chwila się zastanawiał. Filozof, pomyślałam. Miały wszystkie żółte brzuszki. Z czasem, jeśli im się uda dorosnąć, zmienią trochę kolory. Na razie były w ochronnej barwie błota. Dlatego na asfalcie ich nie widać, dlatego tyle ich ginie. Yellow-bellied slider to słodkowodno lądowy, najpopularniejszy gatunek żółwia od Florydy po Virginię. Wyglądają bardzo wdzięcznie, kiedy zwinnie zsuwają się na swoich żółtych brzuchach do wody. Stąd ich nazwa.
W pierwszym odruchu chciałam podejść na brzeg rzeczki, ale przypomniało mi się, że mieliśmy w niej ostatnio niespodziewaną i niezapowiedzianą wizytę młodego aligatora. W końcu mogłam moim chwilowym podopiecznym zaoferować trochę lepsze rozwiązanie: stawik, w którym pływają okazy ich i innego, większego, rzadszego gatunku. Kto wie, może stamtąd jest ich mama!
Z niesłychaną przyjemnością patrzyłam, jak najpierw chwilę czekały, a potem pierwszy wychynął z torebki i prosto, pewnie, podreptał ku brzegowi, bez wahania skoczył w dół, w przezroczystą wodę. Podpłynął do wodorostów. Pierwsze jedzonko! Po odważniaczku, jeden po drugim zsuwały się na brzuszkach do wody. Tylko ostatni wahał się najdłużej, a potem poszedł sobie ukosem. Filozof, to na pewno on! Znalazł drogę, ale dłuższą. Oryginał.
Trochę jak my, czasem nie lubimy działać jak inny, jak reszta. Czasem podążamy krętą, ale wybraną, odpowiadającą nam droga, żeby dojść do tego samego celu. Albo żeby do niego nie dojść i nie przyznać się do złego wyboru!
Wracałam do domu ponaglana SMS-ami. Od tego samego rozmówcy, który wprowadził mnie rano w stan wysokiego nakręcenia. Tym razem treść ujęta została w łagodniejszą semantykę, nie to, że przeprosiny, ale najwyraźniej w poszukiwaniu wspólnej platformy komunikowania się!
Może i on się wyciszył, bo przecież nie mógł spotkać na swojej drodze pięciu żółwików i Filozofa! Może ktoś lub coś uładziło jego nastroszone ego. Ugłaskało je, utuliło, ukoiło. Coś niewielkiego, ale znaczącego, pozwalającego odnieść się do sytuacji z dystansem…
Może po prostu poszedł na spacer ze swoim czekoladowym, smutnookim labradorem…
W rezultacie to był jeden z bardziej urokliwych porannych spacerów! Do tego zdążyłam do domu przed kolejną tropikalną ulewą. Sukces! Zmarszczka między brwiami ciut ciut się zmniejszyła. Chwilowy sukces…
No i spokojnie wystukałam w WhatsApp numer, który niecałą godzinę temu chciałam, pod wpływem impulsu, „na zawsze”, usunąć!
Anna Kłosowska: Opowiadanie z poprzedniej normalności…Vacqueyras
Pojechałam do Vacqueyras z Châteauneuf-du-Pape po to, żeby zasmakować różnicy.
Read moreAnna Kłosowska, Opowiadania z obecnej normalności…Ziarnko do ziarnka
Co ja bym zrobiła? Zastanawiałam się nad tym trzymając w ręku niewielką, błękitno zieloną karteczkę ozdobioną girlandą różowych i czerwonych stylizowanych kwiatków. Na kopercie moje imię: Anna
W środku moje prawo jazdy.
Hello, Anna,
Chodziłam dziś po plaży i znalazłam twój dokument tożsamości.
Mam nadzieje, że wszystko w porządku, byłoby dość trudno, w obecnych czasach, otrzymać nowy.
I nic więcej.
Nigdy nie zabieram prawa jazdy nad ocean. Zostaje grzecznie w samochodzie razem z telefonem w wyszydełkowanym przeze mnie, pomarańczowym futerale. Ale tym razem chciałam zrobić zdjęcia wzburzonych fal, tego żywiołu, wyciszającego się po kolejnym sztormie, który nas dotknął tylko wiatrem i deszczem, a wyżył się na północno wschodniej Florydzie i Alabamie.
Doskonale pamiętałam, gdzie nad brzegiem stanęłam w czasie mojego krótkiego spaceru, gdzie zrobiłam kilka zdjęć i schowałam telefon. To tam musiało mi wypaść prawo jazdy.
Wróciłam na brzeg już po zmierzchu. Telefonem oświetliłam trzy koralowe skałki, przy których robiłam zdjęcia. Ale przypływ pochłaniał już ten skrawek piasku.
Trzy młode pary Meksykanów poderwały się, kiedy spytałam, czy przypadkiem nie znalazły czegoś…Cała szóstka zaczęła szukać. Wyglądaliśmy jak poszukiwacze skarbów. A może raczej jak jakieś fantazyjne ledowo świecące żuczki!
Szybko zrozumiałam, że moje wysiłki są daremne, utwierdziła mnie w tym burzliwa fala: byłam pewna, że małym plastikowym prostokącikiem bawi się teraz, śmiejąc się z jego znaczenia dla mnie, dla ludzkiej, kruchej istoty, wieczny ocean!
Wróciłam do domu myśląc jak długo zajmie mi otrzymanie nowego dokumentu. Podeszłam do drzwi. W szparze tkwiła zielona koperta. A na niej wypisane moje imię…
Dziwny pierwszy odruch: to niemożliwe! Nie spodziewałam się tego. To się nie zdarza!
A potem: czemu nie mogę podziękować?
Przecież ta Osoba musiała sobie zadać pewien trud! Nie tylko wsiąść do samochodu i włączyć GPS. Mogła mieć co innego do roboty, niekoniecznie odwożenie komuś roztrzepanemu, nieuważnemu, jego prawa jazdy. Do tego ten miły wpis na karteczce…
Nawet gdyby ta Osoba nie miała zamiaru się ujawniać, pewno gdybym była w domu, a nie wyruszyła z powrotem na plażę w celu poszukiwania cennej zguby, poznałabym ją!
A może to była para.
Jedno z nich pochyliło się, bo w promieniach zachodzącego słońca coś zamigotało odblaskiem, podniosło plastikowy prostokącik. Może była cala rozmowa…
„Śpieszymy się do domu, do dzieci, do robienia kolacji, ty do transmisji piłki nożnej! Nie mamy czasu. Co ty robisz? Zostaw to, chyba żartujesz, chyba nie myślisz, żeby to odwozić? To co, że to ważny dokument, jeśli ta kobieta była tak bezsensownie nieodpowiedzialna, to niech poniesie konsekwencje!”.
„No dobrze”, mówi na to druga osoba. „No dobrze, to się może zdarzyć każdemu. Pamiętasz,
jak zgubiłem portfel? Pamiętasz?”.
„Oczywiście! Wypadł ci z tylnej kieszeni. Kto nosi portfel w płytkiej tylnej kieszeni. A ja tyle razy przecież mówiłam, ale tobie można mówić!”.
„A czy pamiętasz, czy pamiętasz, co się potem stało? Bo ja tak, pamiętam doskonale, że pojechaliśmy do domu, ty cały czas bębniłaś o tym jak to ‘tyle razy mówiłaś’. I że trzeba zastrzec karty kredytowe i konto…A potem był telefon. I miły głos powiedział, że znalazł mój portfel, nie chce żadnej nagrody, ale prosi, żeby po zgubę przyjechać, bo ma maleńkie dziecko…”
„Och, jasne, że pamiętam. No cóż miałeś szczęście, jak to ty! Ty zawsze jak w czepku urodzony. Gdybym ja coś zgubiła, nikt by nie zadzwonił, że znalazł!”.
Na to on: „no właśnie, a ja myślę, że pójdziemy teraz do samochodu, że włączę GPS, i zobacz, to jest blisko nas. Kilka mil. Odwieziemy, jak myślisz? Taki rodzaj odwdzięczenia się za to, co mnie spotkało! A może i taki plusik na przyszłość, jak ty coś zgubisz?”.
Albo było jeszcze inaczej.
Ta Osoba szła na spacer prawie pustą plażą, tak jak ja. Wdychała energię wzburzonego oceanu. Jak ja. Spoglądała na młodych chłopców na kolorowych deskach niknących pod falami i wynurzających się z nich. Jak ja. Uśmiechała się do swoich nigdy porządnie niepoukładanych myśli. Jak ja. Szukała muszli, które ocean lubi na naszą uciechę wypluwać, kiedy jest w pohuraganowym humorze. A potem ta Osoba znalazła prawo jazdy. Może nawet pomyślała: to musiała być ta kobieta, która szła daleko z przodu, w kremowej, rozwianej koszuli i rozkładała ramiona jak na przyjęcie energii wiatru i oceanu, ale teraz zniknęła.
Ta Osoba spojrzała na moje prawo jazdy. Te rzeczy się zdarzają, pomyślała, czasem człowiek coś gubi. Czasem inny to znajduje. Czasem znajduje zgubę ktoś, kto uważa, że ważne jest zrobić coś normalnego. Coś co przypomni o względności wszystkiego, o priorytetach, o byciu uczynnym, o byciu człowiekiem. Może pomyślała, jak bardzo zmieni życie tej kobiety z małego zdjęcia, kiedy wsiądzie w samochód, włączy GPS i odwiezie jej do domu zgubę. Ile ułatwi robiąc to.
Na Fejsie zamieściłam podziękowanie. Pomyślałam, że nawet jeśli ta Osoba nie chce się ujawnić, to ja powinnam docenić to, że Jej się chciało.
Jedna z odpowiedzi, jakie otrzymałam, od mojej koleżanki, z którą przez długie lata pracowałam, brzmiała mniej więcej tak;
„są dobrzy ludzie na tym świecie, ale ważne jest też, że są ci, co dobroć innych uznają i doceniają!”
Nie dlatego napisałam na Fejsie, nie dlatego piszę to krótkie opowiadanie. Cieszę się, że są ludzie NORMALNI, którzy uważają, że nie zmienią świata, bo są zbyt skromni, nie mają żadnego przełożenia, są po prostu zwykłymi ludźmi. Ale zmieniają go małymi uczynkami, małymi kroczkami, gestami, zmieniają na tyle, na ile mogą.
Ziarnko do ziarnka!