To nie będzie zbyt dobrze świadczyło o moim wychowaniu, ale nie pojechałabym pewnie z moimi znajomymi do ich prowansalskiego domu pod Arles, gdyby to nie była transakcja wiązana!
Read moreAnna Kłosowska: Opowiadanie z podróżniczej normalności…”Małe białe konie”
Jeśli ktoś mnie zna, choćby mniej więcej, no może trochę bardziej niż trochę, to wie, że na ogół nie mam odpowiedzi na pytanie typu: czy pamiętasz, kiedy i gdzie to było?
Read moreAnna Kłosowska: Opowiadanie z podróżniczej normalności…”Uliczka Schronienia”
Słuchałam flamenco rumba. Pasja, wysokie tony jękliwie opadające w lament prawie ludzkiego głosu i ostro wybijany, szalony rytm. Gitara Jesse Cooka przeniosła mnie do Arles.
Read moreAnna Kłosowska: Opowiadanie z poprzedniej normalności…Okrakiem
Elegancki, trochę sztywny starszy pan w pierwszym rzędzie, pilnie słuchający, przytakujący głową, kiedy mówiłam o wielokulturowości jako o jednym z najistotniejszych dla mnie tematów, jako o kontekście, w którym osadziłam swoją książkę, podszedł do mnie po spotkaniu autorskim z egzemplarzem „Czwartej Konchy”. Po dedykację.
Read moreAnna Kłosowska: Opowiadanie z poprzedniej normalności…Gigondas, czyli wielka przyjemność
Stałam przed półką z winami. Musiałam zadrzeć głowę, żeby przyjrzeć się etykietce. Bo to była butelka z za wysokiej, jak na mój wzrost, półki. „Bertrand Stehelin, Gigondas” przeczytałam w końcu.
Read moreAnna Kłosowska: Opowiadanie z poprzedniej normalności…Vacqueyras
Pojechałam do Vacqueyras z Châteauneuf-du-Pape po to, żeby zasmakować różnicy.
Read moreAnna Kłosowska: Opowiadanie z poprzedniej normalności…Ulatujące anioły
Udział aniołów, część aniołów, a może „udział” w sensie tego, co się aniołom należy? Tak myślałam, kiedy parkowałam na małym placyku. Po lewej stronie miałam kościół o romańskim portalu. A przed sobą, nad niską, niewielką witryną ten intrygujący napis: „La part des Anges”, który usiłowałam sobie jakoś sensownie przetłumaczyć na polski. Pod spodem: „Salon du thé”. To też intrygujące, bo jesteśmy we Francji!
Z Angoulême do Cognac jedzie się departamentalną drogą 141 czterdzieści kilka minut. Ale nie przemarketingowane i przeturystycznione Cognac było celem mojej wycieczki, a maleńkie czteroipółtysięczne miasteczko w pół drogi. Jarnac.
Jarnac, w samym centrum koniakowego regionu Charente. Jarnac, miejsce pochodzenia koniaku Delamain, któremu przeznaczyłam pewną rolę w mojej kolejnej książce…Choć moja wycieczka wprowadziła mnie w inne tematy i odniesienia. Jak zawsze!
Oto miałam przed sobą pierwsze kuszenie Jarnac: romański kościół z charakterystycznym, ale bardzo ascetycznym portalem. Portalem pozbawionym ozdób, drobiazgowo rzeźbionych postaci, motywów roślinnych. Ten kościół należał kiedyś do Benedyktynów. Był nie raz palony, odbudowywany, rujnowany, przywracany do życia. Historia tego regionu. Historia tego kościoła, historia wina, koniaku. Historia w ogóle.
Drugie kuszenie to ta patiseria, piekarnia i miejsce wyrobu czekoladek: trzy w jednym! Ta „Część Aniołów”. Cokolwiek to znaczyło. I to było nie tylko kuszenie zapachem świeżego ciasta, bagietek i chleba, ale i chęć dowiedzenia się, skąd ta nazwa!
Za ladą brunetka w bardzo białym fartuszku z ogromnymi kieszeniami zdobnymi w falbanki. Rozejrzałam się. Moje oko przykuły nie croissants, nie drożdżowe brioszki, a białe trójkąty. Bezy?
„Benedyktynki” odpowiedziała kobieta. Wskazała na prawo, w kierunku kościoła. „Od koloru mnisich szat i kształtu rękawa, rozszerzanego rękawa”, powiedziała czyniąc gest ręką. „Reszta – uśmiechnęła się – to ulotna tajemnica aniołów!”, I potem, już bardzo informatywnie: „to rodzaj nugatu. Mnóstwo migdałów. Jeszcze ciepłe!”.
Poprosiłam o taki jeden kremowobiały trójkącik. I o herbatę.
Przyznaję, że zrobiłam to ostatnie z pewną rezerwą, no ale skoro na zewnątrz jest napis „salon herbaty”, to Liptona w torebce pewno mają! A i to dobrze, bo to przecież Francja i maleńkie miasteczko.
Kobieta sięgnęła po wielkie drewniane pudło. Otworzyłam szeroko oczy: „Betjeman & Barton”. Już Dilmah wprowadziłby mnie we wzlotowy herbaciany humor…a tu taka firma!
„Mamy trochę turystów zza Kanału”. Zabrzmiało to prawie jak usprawiedliwienie!
„Benedyktyński” nugat był chrupki z zewnątrz, miękki w środku. Ciepły. „Mąż dopiero co zrobił, dlatego poleciłam”. Chrupałam, a pani, którą wzięłam za ekspedientkę, a która była żoną właściciela, opowiadała mi o gryczanych bagietkach, o tartach na Trzech Króli i czekoladkach z pistacjowym nadzieniem. Wskazała też na półkę z koniakami Domu Delamain. Stały skromnie, ale widocznie. „Tu jest ta część aniołów”, uśmiechnęła się figlarnie. Skorzystałam z oferty, ale później…Na razie spróbowałam pistacjowych trufli. Wyrób własny.
Może rzeczywiście aniołowie maczają w tym palcem, pomyślałam. Trufla z grenache, jakiś moment malinowego zapachu, leciutka słoność. Doskonała!
Patiseria „La Part des Anges” mieści się przy ulicy Jacques et Robert Delamain. Idąc nią w dół wśród kamiennych domów o zaryglowanych, pozamykanych albo tylko lekko uchylonych okiennicach, w kilka minut dotarłam do Maison Delamain. Siedziby koniaku Delamain. Domiszcza-pałacyku z piwnicami z XIII wieku.
Dom Delamain nie produkuje napitków V.S. very special, ani V.S.O.P. very special superior old pale, ale X.O. extra old, leżakowany przez co najmniej dziesięć lat. Grona z regionu grande champagne, najlepsze z możliwych w koniakowym świecie.
Małe Jarnac jest siedzibą wielkich i mniejszych wytwórni koniaku. Najbardziej znane to Courvoisier, Delamain i Thomas Hine & Co. Ale jest jeszcze multum średnich, mniejszych i małych producentów. Ich siedziby znajdują się w starej części miasteczka i trochę dalej, tam, gdzie budować można wyżej, więcej i swobodniej. Niemniej to te stare siedziby mają urok dla koniakowych turystów, wielbicieli trunku, który powstał trochę z przypadku, w wyniku perturbacji historycznych i niedogodności transportowania wina z tego regionu Francji do innych części Europy.
Bo winem stała ta okolica od wieków. Wina wymagały dobrze zorganizowanego, szybkiego dostarczania, a to w czasach wrzenia, wojny, niepokoju było niemożliwe, więc aż za często zdarzało się, że do punktu docelowego docierał ocet!
To podwójna destylacja przerodziła delikatny produkt w trwały i…dużo bardziej opłacalny. W koniak! Koniak, choć jest typem brandy, różni się od innych z zasadniczy sposób: jest wytwarzany nie z ziarna, lecz z winogron!
*
Patrzyłam pod światło na czysty bursztyn w kryształowym tulipanowym kieliszku. Fascynujący kolorem o złotawych refleksach, obiecujący gęstość smaku. Smak Jarnac. Pale & Dry X.O. Smak koniaku domu Delamain, smak podroży…smak ulatujących aniołów.
Nazwa patiserii nie oznaczała tego, czego się domyślałam. Sprawdziłam to dopiero później, po powrocie do Stanów. „Udział aniołów” to wyrażenie. Wcale nie duchowe, nie przenoszące w mistykę, a bardzo osadzone w rzeczywistości brandy, koniaku. Oznacza ilość alkoholu, jaka ulatnia się, uchodzi z beczki, w czasie leżakowania. „Ucieka” on na zewnątrz, ulatuje gdzieś w górę, ku niebu. No w każdym razie w tym kierunku! Żywi też pewnego mikroskopijnego grzyba, który osadza się czerniejącą warstwą na ścianach miejsc w których koniak dojrzewa. Kiedyś te ciemne ściany zdradzały pokątnych producentów brandy!
Wszystko przyziemne, przykro mi, tak się porobiło. Ale można nadać temu ulatywaniu alkoholu jakiś aspekt metafizyczny. Otóż to co ulatuje, ta „danina dla aniołów”, sprawia, że koniak nabiera aromatu, gęstnieje.
Smakując mój czułam nutkę wanilii, może nawet lukrecji. Dobrze, że przywiozłam go z Jarnac, z piekarni pod ulatującymi aniołami. Rozchodzi się po moim podniebieniu smakiem i zapachem czasu przeszłej normalności…
Anna Kłosowska, Opowiadanie z poprzedniej normalności…Konfluencja
Och ten Photo Google ze swoim podtykaniem wspomnień!
Nie pierwszy raz sztuczna inteligencja wdarła się w moje życie, ale tym razem wybaczalnie, bo smacznym obrazkiem sprzed roku. Z lyońskich hal. I gdyby nie to zdjęcie kandyzowanych owoców i ciastek z musem czekoladowym i nie wiem czym – pysznym – jeszcze, opędziłabym się od Google’a, warknęła na jego wścibskość i poszła dalej w swoją codzienność. Ale skrawki kolorów z przedpandemicznych czasów, kiedy świat stał na zawsze, wydawało się i w sposób oczywisty, otworem, były zbyt powabne, żeby się w nie na chwilę nie zanurzyć…
Read moreGigondas, czyli Wielka Przyjemność
Stałam przed półką z winami. Musiałam trochę zadrzeć głowę, żeby przyjrzeć się etykietce, Bo to była butelka z za wysokiej, jak na mój wzrost, półki.
Gigondas. Żabi skok od Châteauneuf-du-Pape, U podnóża łańcucha Dentelles – gór “koronek”.
Nie kupuję win z regionu, w którym bardzo niedawno piłam je w miejscu ich narodzin, we właściwym im kontekście. Dlaczego? Bo mi się to jakoś nie sprawdza. Czuję rozczarowanie po takiej konfrontacji. Więc i tym razem postąpiłam zgodnie z tą może nie zasadą, ale rodzajem własnego zalecenia wobec siebie, i nie musiałam wspinać się na palce, bo nie sięgnęłam nawet po Gigondas z wyższej półki w Leclercu na Ursynowie.
Vacqueyras, Châteauneuf-du-Pape dla ubogich?
To jedno z tych miasteczek nanizanych jak perełki na sznur systematycznie i entuzjastycznie wydeptywanego szlaku turystycznego Prowansji.
Dla przybysza z drugiej strony Wielkiej Sadzawki, wszystkie tone są kolorowym, ale zastygłym w bezruchu obrazem przeszłości, trwają tak, osadzone w niej, mimo ba, wręcz na przekór pulsującego ruchem, śmiechem życia. Są jak pocztówka, slajdy.
Życie wstecz, nie naprzód.