To nie będzie zbyt dobrze świadczyło o
moim wychowaniu, ale nie pojechałabym pewnie z moimi znajomymi do ich prowansalskiego
domu pod Arles, gdyby to nie była transakcja wiązana!
Jeśli ktoś mnie zna, choćby mniej więcej, no może trochę bardziej niż trochę, to wie, że na ogół nie mam odpowiedzi na pytanie typu: czy pamiętasz, kiedy i gdzie to było?
Słuchałam flamencorumba.
Pasja, wysokie tony jękliwie opadające w lament prawie ludzkiego głosu i ostro
wybijany, szalony rytm. Gitara Jesse Cooka przeniosła mnie do Arles.
Elegancki, trochę sztywny starszy
pan w pierwszym rzędzie, pilnie słuchający, przytakujący głową, kiedy mówiłam o
wielokulturowości jako o jednym z najistotniejszych dla mnie tematów, jako o kontekście,
w którym osadziłam swoją książkę, podszedł do mnie po spotkaniu autorskim z
egzemplarzem „Czwartej Konchy”. Po dedykację.
Stałam przed półką z winami. Musiałam zadrzeć głowę, żeby przyjrzeć się
etykietce. Bo to była butelka z za wysokiej, jak na mój wzrost, półki. „Bertrand
Stehelin, Gigondas” przeczytałam w końcu.
Udział aniołów, część
aniołów, a może „udział” w sensie tego, co się aniołom należy? Tak myślałam,
kiedy parkowałam na małym placyku. Po lewej stronie miałam kościół o romańskim
portalu. A przed sobą, nad niską, niewielką witryną ten intrygujący napis: „La
part des Anges”, który usiłowałam sobie jakoś sensownie przetłumaczyć na
polski. Pod spodem: „Salon du thé”. To też intrygujące, bo jesteśmy we
Francji!
Z Angoulême do Cognac
jedzie się departamentalną drogą 141 czterdzieści kilka minut. Ale nie
przemarketingowane i przeturystycznione Cognac było celem mojej wycieczki, a maleńkie
czteroipółtysięczne miasteczko w pół drogi. Jarnac.
Jarnac, w samym centrum
koniakowego regionu Charente. Jarnac, miejsce pochodzenia koniaku Delamain,
któremu przeznaczyłam pewną rolę w mojej kolejnej książce…Choć moja wycieczka wprowadziła
mnie w inne tematy i odniesienia. Jak zawsze!
Oto miałam przed sobą
pierwsze kuszenie Jarnac: romański kościół z charakterystycznym, ale bardzo
ascetycznym portalem. Portalem pozbawionym ozdób, drobiazgowo rzeźbionych
postaci, motywów roślinnych. Ten kościół należał kiedyś do Benedyktynów. Był nie
raz palony, odbudowywany, rujnowany, przywracany do życia. Historia tego
regionu. Historia tego kościoła, historia wina, koniaku. Historia w ogóle.
Drugie kuszenie to ta
patiseria, piekarnia i miejsce wyrobu czekoladek: trzy w jednym! Ta „Część Aniołów”.
Cokolwiek to znaczyło. I to było nie tylko kuszenie zapachem świeżego ciasta,
bagietek i chleba, ale i chęć dowiedzenia się, skąd ta nazwa!
Za ladą brunetka w
bardzo białym fartuszku z ogromnymi kieszeniami zdobnymi w falbanki. Rozejrzałam
się. Moje oko przykuły nie croissants, nie drożdżowe brioszki, a białe trójkąty.
Bezy?
„Benedyktynki” odpowiedziała
kobieta. Wskazała na prawo, w kierunku kościoła. „Od koloru mnisich szat i
kształtu rękawa, rozszerzanego rękawa”, powiedziała czyniąc gest ręką. „Reszta
– uśmiechnęła się – to ulotna tajemnica aniołów!”, I potem, już bardzo
informatywnie: „to rodzaj nugatu. Mnóstwo migdałów. Jeszcze ciepłe!”.
Poprosiłam o taki
jeden kremowobiały trójkącik. I o herbatę.
Przyznaję, że
zrobiłam to ostatnie z pewną rezerwą, no ale skoro na zewnątrz jest napis „salon
herbaty”, to Liptona w torebce pewno mają! A i to dobrze, bo to przecież
Francja i maleńkie miasteczko.
Kobieta sięgnęła po
wielkie drewniane pudło. Otworzyłam szeroko oczy: „Betjeman & Barton”.
Już Dilmah wprowadziłby mnie we wzlotowy herbaciany humor…a tu taka firma!
„Mamy trochę turystów
zza Kanału”. Zabrzmiało to prawie jak usprawiedliwienie!
„Benedyktyński” nugat
był chrupki z zewnątrz, miękki w środku. Ciepły. „Mąż dopiero co zrobił, dlatego
poleciłam”. Chrupałam, a pani, którą wzięłam za ekspedientkę, a która była żoną
właściciela, opowiadała mi o gryczanych bagietkach, o tartach na Trzech Króli i
czekoladkach z pistacjowym nadzieniem. Wskazała też na półkę z koniakami Domu
Delamain. Stały skromnie, ale widocznie. „Tu jest ta część aniołów”, uśmiechnęła
się figlarnie. Skorzystałam z oferty, ale później…Na razie spróbowałam
pistacjowych trufli. Wyrób własny.
Może rzeczywiście
aniołowie maczają w tym palcem, pomyślałam. Trufla z grenache, jakiś moment
malinowego zapachu, leciutka słoność. Doskonała!
Patiseria „La Part
des Anges” mieści się przy ulicy Jacques et Robert Delamain. Idąc nią w dół wśród kamiennych domów o zaryglowanych,
pozamykanych albo tylko lekko uchylonych okiennicach, w kilka minut dotarłam do
Maison Delamain. Siedziby koniaku Delamain. Domiszcza-pałacyku z piwnicami z
XIII wieku.
Dom Delamain nie
produkuje napitków V.S. very special, ani V.S.O.P. very special superior old
pale, ale X.O. extra old, leżakowany przez co najmniej dziesięć lat. Grona z
regionu grande champagne, najlepsze z możliwych w koniakowym świecie.
Małe Jarnac jest siedzibą
wielkich i mniejszych wytwórni koniaku. Najbardziej znane to Courvoisier,
Delamain i Thomas Hine & Co. Ale jest jeszcze multum średnich, mniejszych i
małych producentów. Ich siedziby znajdują się w starej części miasteczka i trochę
dalej, tam, gdzie budować można wyżej, więcej i swobodniej. Niemniej to te
stare siedziby mają urok dla koniakowych turystów, wielbicieli trunku, który powstał
trochę z przypadku, w wyniku perturbacji historycznych i niedogodności
transportowania wina z tego regionu Francji do innych części Europy.
Bo winem stała ta
okolica od wieków. Wina wymagały dobrze zorganizowanego, szybkiego dostarczania,
a to w czasach wrzenia, wojny, niepokoju było niemożliwe, więc aż za często
zdarzało się, że do punktu docelowego docierał ocet!
To podwójna destylacja
przerodziła delikatny produkt w trwały i…dużo bardziej opłacalny. W koniak! Koniak,
choć jest typem brandy, różni się od innych z zasadniczy sposób: jest
wytwarzany nie z ziarna, lecz z winogron!
*
Patrzyłam pod światło
na czysty bursztyn w kryształowym tulipanowym kieliszku. Fascynujący
kolorem o złotawych refleksach, obiecujący gęstość smaku. Smak Jarnac. Pale & Dry X.O. Smak koniaku domu
Delamain, smak podroży…smak ulatujących aniołów.
Nazwa patiserii nie oznaczała tego, czego się
domyślałam. Sprawdziłam to dopiero później, po powrocie do Stanów. „Udział aniołów”
to wyrażenie. Wcale nie duchowe, nie przenoszące w mistykę, a bardzo osadzone w
rzeczywistości brandy, koniaku. Oznacza ilość alkoholu, jaka ulatnia się,
uchodzi z beczki, w czasie leżakowania. „Ucieka” on na zewnątrz, ulatuje gdzieś
w górę, ku niebu. No w każdym razie w tym kierunku! Żywi też pewnego mikroskopijnego
grzyba, który osadza się czerniejącą warstwą na ścianach miejsc w których
koniak dojrzewa. Kiedyś te ciemne ściany zdradzały pokątnych producentów
brandy!
Wszystko przyziemne, przykro mi, tak się porobiło.
Ale można nadać temu ulatywaniu alkoholu jakiś aspekt metafizyczny. Otóż to co
ulatuje, ta „danina dla aniołów”, sprawia, że koniak nabiera aromatu,
gęstnieje.
Smakując mój czułam nutkę wanilii, może nawet
lukrecji. Dobrze, że przywiozłam go z Jarnac, z piekarni pod ulatującymi aniołami.
Rozchodzi się po moim podniebieniu smakiem i zapachem czasu przeszłej normalności…
Anna Kłosowska, opowiadanie z poprzedniej normalności…Konfluencja O Lyonie i konfluencji – zbiegu dwóch łączących się rzek. Ale czy tylko o tym?
Och ten Photo
Google ze swoim podtykaniem wspomnień!
Nie pierwszy raz
sztuczna inteligencja wdarła się w moje życie, ale tym razem wybaczalnie, bo smacznym
obrazkiem sprzed roku. Z lyońskich hal. I gdyby nie to zdjęcie kandyzowanych owoców
i ciastek z musem czekoladowym i nie wiem czym – pysznym – jeszcze, opędziłabym
się od Google’a, warknęła na jego wścibskość i poszła dalej w swoją
codzienność. Ale skrawki kolorów z przedpandemicznych czasów, kiedy świat stał
na zawsze, wydawało się i w sposób oczywisty, otworem, były zbyt powabne, żeby
się w nie na chwilę nie zanurzyć…
Stałam przed półką z winami. Musiałam trochę zadrzeć głowę, żeby przyjrzeć się etykietce, Bo to była butelka z za wysokiej, jak na mój wzrost, półki.
Gigondas. Żabi skok od Châteauneuf-du-Pape, U podnóża łańcucha Dentelles – gór “koronek”.
Nie kupuję win z regionu, w którym bardzo niedawno piłam je w miejscu ich narodzin, we właściwym im kontekście. Dlaczego? Bo mi się to jakoś nie sprawdza. Czuję rozczarowanie po takiej konfrontacji. Więc i tym razem postąpiłam zgodnie z tą może nie zasadą, ale rodzajem własnego zalecenia wobec siebie, i nie musiałam wspinać się na palce, bo nie sięgnęłam nawet po Gigondas z wyższej półki w Leclercu na Ursynowie.
To jedno z tych miasteczek nanizanych jak perełki na sznur systematycznie i entuzjastycznie wydeptywanego szlaku turystycznego Prowansji.
Dla przybysza z drugiej strony Wielkiej Sadzawki, wszystkie tone są kolorowym, ale zastygłym w bezruchu obrazem przeszłości, trwają tak, osadzone w niej, mimo ba, wręcz na przekór pulsującego ruchem, śmiechem życia. Są jak pocztówka, slajdy.