„Moja noc z Irmą”, druga książka wyżej podpisanej, ukazała się niedawno. Ale zanim to nastąpiło…
*
Wyszłam do kuchni. Byłam w adrenalinowym nastroju. Nareszcie skończyłam, no prawie, ale chciałam, zanim ostatecznie wszystko wpiszę w dodatkową pamięć, zanim zrobię cokolwiek, nalać sobie kieliszek wina z Pessac-Léognan, Château Le Bruilleau 2012, znanego mi z samych dobrych skojarzeń…
Zgubiła mnie arogancja! Tak myślałam o tym później, po szkodzie.
Arogancja wobec instrumentu, na którym codziennie pracuję, na którym niezmiennie i stale polegam. Arogancja wobec mojego siedmioletniego laptopa VAIO! Ale przede wszystkim arogancja wobec siebie, niefrasobliwe traktowanie własnej pracy, mojego pisania.
Kiedy po chwili, z kieliszkiem wina w ręku, wróciłam do sypialni, w której wąskie białe biurko jest moim warszawskim miejscem pracy, ekran, na którym umieściłam przed chwilą pod tekstem ostatnie słowa: Floryda – Warszawa 2019, zamienił się w ziejącą pustką czerń z niewinnymi, ale jakże brzemiennymi w konsekwencje, o czym jeszcze nie miałam pojęcia, czterema słowami:
no bootable device found
To nie jest dobrze, kiedy ostatnia strona książki, której ostatni akapit został napisany przed kilkunastoma minutami, zamienia się w czerń z czterema słowami. Czterema słowami z obcego mi języka. Owszem, wiedziałam co semantycznie te słowa oznaczają: „nie znaleziono urządzenia startowego”. Czyli nie mogę zrestartować. Czyli stało się coś złego. Laptop padł? Niemożliwe! Zablokowałam.
Wzięłam telefon. Wstukałam w Google te cztery słowa.
Znalazłam natychmiast „6 methods to fix no bootable device on Windows…” i filmiki na YouTube. Czyli jest nadzieja, że to nic aż tak wielkiego.
Odsunęłam wino. Do roboty! Spokój!
Przez niezwykle niemiłosiernie dłużący się czas robiłam to co pokazywał mi telefon. I nic!
Było już późno, nie mogłam dzwonić do źródła wiedzy w dziedzinie sztucznej inteligencji. Wszystkie źródła po obu stronach oceanu spały i nie miały pojęcia jaki lęk zaczaił się na moim białym lakierowanym biurku, na którym stał rozdziawiony czernią ekranu, bezradny, bezsilny laptop. Mózg zaczął mnie bombardować dramatycznymi opcjami.
A co, jeśli rzeczywiście nie da się mojego VAIO zrestartować. Wszystko przepadnie. Cała książka.
Przecież ja tej całej mojej książki, tych trzystu kilkudziesięciu stron nie mam nigdzie indziej. Tylko na twardym dysku! Tak, głupota, ale to się już stało! Teraz trzeba myśleć do przodu.
Wczesnym rankiem zaangażowany w mój problem został specjalista. „Andrzej ma szansę to ogarnąć”, powiedział mój brat. „Ale jeśli…” Nie chciałam słuchać „ale, jeśli”. Nie ma i nie może być „ale, jeśli”!
Ze strony wszystkowiedzącego komputerologa padło jednak zasadnicze pytanie: „czy dysk jest obrotowy, bo to VAIO ma swoje lata, czy tzw. szybki, bo jeśli szybki pani Aniu…” Zmieniłam dysk, tak, jakiś czas temu. Na szybszy…Trzymałam się jednak dalej jakiegoś źdźbła nadziei. „Oczywiście sprawdzę, zrobię co będę mógł, proszę przywieźć do mnie, do pracy”. Zawiozłam.
Tego wieczora miałam spotkanie autorskie. Z moją pierwszą, świeżutką książką: „Czwartą konchą”. Na Żoliborzu. W trakcie otrzymałam SMS od pana Andrzeja: „dysk był szybki, pani Aniu! Przykro mi! Nic nie mogę zrobić!”.
Zapytana w tym momencie przez młodą kobietę o to co dalej, co piszę teraz, czy będzie następna książka, odpowiedziałam odruchowo, że jest już gotowa. „właśnie ją skończyłam, tu w Warszawie. I nawet zaczęłam trzecią”. Bo to była prawda. Pod ten niezredagowany jeszcze plik „Irmy”, ze wszystkimi notatkami, odnośnikami, podczepiłam osiemdziesiąt stron pod roboczym tytułem „Kręgi co się toczą”.
W założeniu to miał być tryptyk. Florydzki, z odniesieniami do wielu innych miejsc. Trzy książki, trzy kobiety. Niezależne, całkowicie różne od siebie. Anna, Florence i Jana. Trzy losy, które się gdzieś splatają, mijają, do siebie wracają…
Bohaterką „Mojej nocy z Irma” jest Florence, Amerykanka z Michigan, osiadła od wielu lat na południu. Kobieta z międzynarodową przeszłością ze względu na pracę w UNICEF, z powiązaniami z Polską poprzez ukochanego mężczyznę…
„Nie będę rozwiązywała zagadki tytułu”, powiedziałam, ale w odpowiedzi na cichym głosem i z uśmiechem zadane pytanie starszego pana, odparłam ze śmiechem: „nie, to nie chodzi o erotykę. Seks, miłość i inne namiętności rzecz jasna tam są. To huraganowa opowieść o zmianie, o zmienianiu się, o przewartościowaniach, o trudnych decyzjach podejmowanych spokojnie, z dystansem i tych, które grzęzną w emocjach, rozszarpują nasz spokój, rozdzierają serce…” Pan uniósł brwi. Z uznaniem?
Zawahałam się. Przecież tej książki nie ma. Erotyczna czy nie, seksualna czy huraganowa, z wątkiem bardzo osobistym przeniesionym na Florence, główną bohaterkę, wykreowaną w tym celu. Co to ma za znaczenie, kiedy „Mojej nocy z Irmą” nie ma!
– Tak naprawdę to mam ogromny kłopot, bo właśnie rozpadł mi się dysk. Dostałam przed chwilą informację, że praktycznie straciłam tę moją drugą książkę…
Odezwało się kilka osób:
– Niemożliwe, na pewno pani to gdzieś ma, w jakimś innym miejscu, w backup, na dodatkowej pamięci, w Google Drive, chmurze…znajdzie pani!
Potrząsnęłam głową przecząco.
– To niezwykle nierozsądne, niefrasobliwe, nieodpowiedzialne, co pani zrobiła, odezwał się ten sam pan, który interesował się treścią „Irmy”. – Rozczarowała mnie pani! Wstał i wyszedł…
Sama byłam sobą rozczarowana. Wracałam pieszo do domu. Wszystko inne miałam w chmurze, wszystko inne, tylko „Irmy” nie. Dlaczego? Zbyt mocno trzymałam ją przy sobie?
Florence, Amerykanka spoglądająca na rzeczywistość tak inaczej niż my w Stanach mieszkający, powstała jako przekaz, między innymi moich trudnych, osobistych doświadczeń. Miała być wehikułem moich przeżyć, choć włożonych w inny kontekst. Nie mogę tego po prostu spisać na straty!
I wtedy błysk. Przyjaciel! Posłałam mu „Irmę”, kiedy była napisana tak w osiemdziesięciu pięciu procentach i w pierwszej wersji, bo wiercił mi – jak to on – dziurę w brzuchu, że „musi” przeczytać. I ten tekst zachowałam w chmurze. Odgrzebałam tę wersję spod jakiejś sterty innych dokumentów w poczcie elektronicznej. Od razu wiedziałam, że w wielu miejscach odeszłam od niej. No ale dobre i to pomyślałam. Przecież Florence i jej przemyślenia, jej los nie może zginać w czeluściach komputerowego niebytu!
Czy pamiętałam te kilkadziesiąt stron, które ostatecznie przepadły? Na pewno niedokładnie. Miałam jednak swój ulubiony notatniczek, w którym gryzmołę wiersze, ale i strzępki myśli, jakieś słowa klucze do nowych pomysłów. Tylko czy o to chodziło? Jeśli już to wolę pisać na nowo, a nie odtwarzać. Dać Florence całkowitą swobodę. Tak postanowiłam.
W pierwszej książce już w jednej trzeciej wszystko zaczęło odbiegać od moich zamierzeń. I Anna, jej główną bohaterka, pół Francuzka pół Polka, poszła zupełnie inną drogą niż chciałam! Wymknęła się spod kontroli, a ja, w pewnym zdziwieniu śledziłam stukiem klawiatury VAIO jej kroki.
I w „Irmie”, choć z zupełnie innej przyczyny, zdarzyło się coś takiego.
Właściwie nie żałowałam nigdy dłużej tego, co się stało. Wiele zmieniłam. Miałam na to dużo czasu. Pandemia przykuła mnie do florydzkiego biurka!
A zakończenie wyszło tak jakoś logicznie, racjonalnie, ale i zaczepnie, przewrotnie, iskrząco i życiowo! Cała Florence, cała ona. Przecież jej sama na to pozwoliłam.
Redagowałam „Irmę” w czasie pobytu w Warszawie i tu w sierpniu 2021 napisałam wreszcie:
Floryda – Warszawa 2019 – 2021
I zanim wyszłam do kuchni po kieliszek wina, grzecznie wpisałam „Moja noc z Irmą.FINAL” w pamięć mojego nowego HP, przeniosłam na Google Drive i gdzie się dało!
Nie ma tego złego…