Szczek Niuni nabrał proszalnego tonu. Chciałam dokończyć zdanie, ale w końcu wstałam od biurka i wyszłam na taras. Właściwie to nie taras a tarasowa przestrzeń, nad którą, na stalowym szkielecie napięta jest moskitiera. Lanai. Tak powinnam była napisać. Nazwa pochodzi z Hawajów (jedna z wysp ma właśnie taką wdzięczną i dźwięczną nazwę).
Obraził się na mnie, kiedy wyjechałam na
kilka miesięcy. Podobno nie ma poczucia czasu. Ma jednak poczucie dbania o
niego. Zwracania na niego uwagi. Dogadzania mu. To z pewnością!
Alice przeglądała z zaciekawieniem
periodyk „The Ladies’ Home Journal”. Zawsze znajdowała w nim coś ciekawego. Tym
razem, a był wrzesień 1923 roku, na stronie 19tej mały pastelowy domek…
Naprawdę spadają! Niech tylko temperatura
w nocy zejdzie poniżej 9 stopni C, wtedy rano, kiedy słońce jeszcze nie
ogrzewa, leżą na chodnikach, podjazdach, zwisają z drzew. Wyglądają na martwe,
ale…nimi nie są. Iguany, zwane po polsku legwanami zielonymi.
Baniany: majestatyczne, magiczne, pobudzające wyobraźnię figowce. Te z mojego zdjęcia złocą się, jaśnieją we wschodzącym słońcu, sycą się nim. Potężne, rozłożyste, opierają się szalonym porywom huraganowego wiatru.
Stałyśmy przed furtką. Moja nowa znajoma i
ja. Saher trzymała w ręku przykryty folią talerzyk. Wiedziałam, co jest pod
spodem. Jej cudowne ciasto orzechowe, tak bogate, tak pachnące miodem i
kardamonem i goździkami i gałką muszkatołową…Wysłała mi lakoniczny sms: „w
domu?”. Na co odpowiedziałam twierdząco. „Przynoszę ciasto” brzmiała następna
wiadomość. W kilka minut potem spotkałyśmy się przed furtką. Stała uśmiechnięta,
z unoszącymi się w lekki ukos ciemnymi oczyma. Ciepły wzrok.
Jakoś zachciało mi się w tym roku
wcześniej bombek! Zawsze czekam z nimi i innymi dekoracjami zaznaczającymi
odrębność dni Bożego Narodzenia od reszty roku, na czas po Święcie
Dziękczynienia. Ono ma swoją pozycję w moim domu. I swoje dekoracje! Ale w tym
roku mi się zachciało. Może lepiej, gdyby mi się zachciało czegoś innego: na
przykład lodów o smaku zielonej herbaty w pewnym znanym mi japońskim miejscu albo
ciastka Opéra, rozpychającego się kusząco na szklanej półce w wystrojonej na żółto
kawiarence „pod małym kurczakiem” do której wpadam rzadko, ale wpadam. Czasem mniej
po ciastko niż po rozmowę z właścicielem, Marokańczykiem z pochodzenia o tym
jak ciężko jest wcisnąć się w tutejszy rynek ciastkarski, kiedy proponuje się
coś innego niż Dunkin Donuts…
Ale mnie się zachciało bombek. Zapragnęłam
ich, jak zapragnęłam nastroju, oderwania, od papki słownej, od grzecznego
unikania tematów, od hipokryzji w rożnej formie, treści, przekazie. Chciałam błysku,
blichtru, świecenia (byle nie w oczy). Wesołej taniości. Nic w tym złego. Święta
tak mają, nastroje miewają.
I dlatego wyciągnęłam bombki. Ozdobiłam
nimi, jak co roku, bugenwillę przed kuchennym oknem. „Na razie tylko tyle,
reszta potem”, pomyślałam, Ale wydaje mi się, że w tym roku bombek mam za mało.
„Potrzebujesz więcej bajki”, stwierdziła znajoma. „Ja też”, dodała.
Więc jutro gdzieś po drodze wpadnę do
jednego z tych sklepów, w których od początku listopada radośnie rozbrzmiewają
bożonarodzeniowe pioseneczki i dokupię sobie trochę bajki. Bez morału!
„Masło dyniowe”, rodzaj smarowidełka na wszystko smakowite co podleci i smarować się da. Kiedy widzę je w sklepie, w jednym z moich ulubionych Trader Joe’s…
Wróciłam do listów Pliniusza Młodszego. Wracam
wybiórczo i z ochotą do rzymskiego świata pierwszego wieku naszej ery. Ile w
nich skalkulowanej publicystyki, ile obrazków z życia codziennego, ile
rozważań, które wcale się przez prawie dwa tysiące lat nie zmieniły. Czy świat
jest niereformowalny czy coś robimy od wieków nie tak…
https://morikami.org/current-exhibitions/ Tekst i foto Anna Kłosowska
Do Morikami, japońskich ogrodów i muzeum w Delray
Beach wpadam po drodze. Bywa jednak, że przyjeżdżam specjalnie, żeby się z kimś
napić herbaty sencha, która ponoć jest skarbnicą antyoksydantów, a nawet jeśli
nie jest to z pewnością dobrze mnie nastraja. A czasem, żeby usiąść na ławeczce
w kamiennym ogrodzie (to wolę robić sama), przejść zygzakowatą ścieżką (po
zygzaku nie przechodzą złe duchy, gubią się!) do kładki nad strumykiem, w
którym pławią się syte, leniwe, czerwonozłote koi (przenośnia przeciętności, bo
nie dążą do niczego, po prostu są!).
Wszystkie te elementy są częścią kultury mało mi
znanej, wręcz owianej woalem miłej tajemnicy, której odkrywać do końca ani nie
chcę, ani nie muszę, a bliskiej spokojem, poszukiwaniem równowagi. Nie tej
idealnej, tej na co dzień.
W sali wystawowej ekspozycja z okazji Dnia Dziecka. Japońskiego
dnia dziecka, które to święto praktycznie stało się w przeszłości z czasem (jakoś
tak) Dniem Chłopca, zanim nareszcie w 1948 roku nie wróciło do formuły
obejmującej również dziewczynki!