opowiadanie na odświrusowanie
optymizm w czasie zarazy

Turkusowy. Jak ocean, od którego byłam tak daleko. Chyba dlatego kupiłam tę włóczkę. Ze względu na kolor. 
A właściwie przez przyjaciółkę! Potrzebowała zatrzaski i konika z haftką. 

-Gdzie ty kobieto chcesz to znaleźć? W Nowym Jorku od dawna nie ma takich sklepów! Musiałabym jechać na Manhattan do Garment District. Był kiedyś Woolworth, ale…
– Ale nie jesteśmy w twoim Jorku, jesteśmy w Warszawie i przypomniałam sobie o tej haftce…
– …i tym koniku!
– I tym koniku, i jeszcze o suwaku, bo tu na Jana Pawła, w pawilonach jest taki sklepik. Zobaczysz. Spodoba ci się. Zrobiła szelmowską minę.

Tęcza. Szufladki, półki, koszyki, pudełka i nie wiem co jeszcze, pełne kolorów. Pełne motków włóczki, bawełny i wełny, ale i aksamitek, wstążek, atłasowych nici do wyszywania, kordonków. Co tam koniki i haftki! Drobiazg. Pęki drutów, szydełek, paletki igieł, szpilek o zachęcająco barwnych łepkach. 

– Niesamowite miejsce!
– A nie mówiłam, powiedziała tryumfalnie Go, kiedy przekroczyłyśmy próg sklepu, gdzie na powierzchni może trzydziestu metrów rozpościerało się królestwo barw.
– Guziczki! Krzyknęłam i zanurzyłam ręce w plastikowym pojemniku.
– Mamy więcej, sprzedawczyni wskazała na ścianę. To tylko tak na zachętę! Uśmiechnęła się.

Potrzebowałam guziczki do sweterka. Ręcznie robionego. Przeze mnie. W innych czasach. W byłym życiu. Ale miałam do niego sentyment, był mi bliski, więc chciałam podratować jego żywot nowymi guziczkami, bo stare zgubił…Pamiętałam kolor, dobiorę!

Go miała teraz w ręku cytrynowy suwak długości 20 cm.
– Myślę, że bardziej cytrynowy, tak, tak, ale może jednak bardziej wpadający w pomarańczowy…

Nie przeszkadzało mi wcale, że moja przyjaciółka nie może się zdecydować, bo po pierwsze: znałam ją i wiedziałam, że po chwili zawoła: „Aniu, podejdź proszę, pomóż mi”. A po drugie, właśnie zobaczyłam turkus. Turkus jak ocean. Jak mój ocean po tamtej stronie Wielkiej Sadzawki. 

– Kiedyś robiłaś na drutach. Pamiętasz za studenckich czasów? Wzrok Go powędrował za moim.

Jasne, że pamiętałam. I coś mnie tak nagle emocjonalnie wzięło! 
– Czy to są 5 gramowe motki? Spytałam sprzedawczynię.
– Tak? Widzę tu tylko cztery, potrzebowałabym sześć. 
Miła, okrąglutka kobietka weszła za kotarę i za chwilę wynurzyła się z dwoma kłębkami turkusu!
– Jesteś pewna? Spytała cicho Go. – Kiedy będziesz to robić?
– A czemu nie wrócić do czegoś, co kiedyś lubiłam. Kupiłam druty w rozmiarze 3.5 i szydełko, do wykańczania.
– Mam jeszcze parę dni do wyjazdu, to zacznę, a potem wrzucę do walizki i będę sobie tak po troszku dzióbać. Szkoda, że w samolocie nie można!
Moja przyjaciółka patrzyła najwyraźniej sceptycznie.

I miała rację!

Przypomniałam sobie o mojej turkusowej włóczce teraz, dwa lata później, tak gdzieś wraz z rozpoczęciem pandemii i kwarantanny.  Najpierw jej długo szukałam, potem znalazłam. I okazało się, że „urobiłam” te dwa lata temu, jeszcze w Warszawie, niezły kawałek.

Nabrałam sporego tempa, bo po pierwsze, nie chciałam się ciągle zanurzać w rozsiewaniu strachu i paniki, więc oglądałam, słuchałam i czytałam pandemiczne wiadomości wybiórczo. A po drugie chciałam sobie stworzyć w tych czasach swój komfort. Taką swoją strefę wyciszenia i spokoju. Więc w tzw. międzyczasie, między pisaniem i czym tam jeszcze, „tworzyłam” swoją bluzkę w kolorze oceanu. Moją kreację.

Przesłałam zdjęcie Go. Prawie skończone, tylko wykończyć szydełkiem!

„Pamiętasz tę włóczkę, razem kupowałyśmy 😉” napisałam.

Od razu zadzwoniła:
– Jasne! Pięknie to zrobiłaś, może i mnie zachęcisz, siedzę tu w domu, od dziś można wychodzić tylko po najważniejsze…Ale powiedz mi, powiedz mi, bo mnie zżera ciekawość. Jesteś teraz na Florydzie, tak? No więc gdzie i kiedy chcesz to nosić? Chyba, że potraktujesz jako dzieło sztuki! Sztuki rękodzieła. Nadaje się!
– Będę to nosiła w Polsce, kiedy przyjadę. W tym roku. Na jesieni.
Brwi Go poszły do góry, a potem uśmiechnęła się:
– Optymistyczna wersja?


Z pewnością tak, ale innej nie biorę pod uwagę. Oczywiście na razie 😉