Zardzewiała Zielona Brama nie obiecywała zbyt wiele, za to nazwa, wypisana kredą na rozstawionej przed nią czarnej tablicy, brzmiała kwieciście: Floresta do Alcaide. Na mniejszej, trochę zamazanej, zawieszonej na oblazłej z żółtej farby ścianie, menu do dias. Bardzo krótkie i zwięzłe: żeberka i dorada. Najwyraźniej te tablice zabierano po godzinach i wystawiano znowu następnego dnia. Jadłodajnia, czynna w niedzielę. Świetnie! Weszliśmy chętnie, nie tylko dlatego że byliśmy głodni. Coś w tej bramie kusiło przaśną zwykłością. Bar, dobrze zaopatrzony, z błyszczącą ladą, zupełnie niepasujące do reszty do wnętrza. Stoliki zajęte, gwarno. Całe rodziny, trzy pokolenia, albo pary. Kilkoro przyjezdnych, nietutejszych, takich jak my, którzy chcieli się oderwać od tego, co oferuje się przy głównych ulicach miasta, ze sklepami wykazującymi, przyznaję, wielki kunszt marketingu portugalskich sardynek, albo smażonych pulpetów z dorsza, serwowanych na patyku. Od restauracji, przed którymi stoją naganiacze i gdzie nie zawsze je się adekwatnie do tego co się w nich wydaje. Od podretuszowanego kiczu, od pozoru, od atrapy.
Twarze przy stołach Floresty znałam z metra, z wczesnego poranka, kiedy przyleciałam tutaj trzy dni temu z Nowego Jorku i wsiadłam w jedno z pierwszych odchodzący wprost z lotniska do śródmieścia. Zmęczone, spracowane, mało oczekujące, zrezygnowane. Ale dziś rozpogodzone odmiennością niedzieli.
Właściciel zajął się nami od razu, coś szybko powiedział do swojej żony a ta, z serwetką przerzuconą przez ramię, z uśmiechem pokazującym brak kilku zębów, podała nam talerzyk z cieniutkimi plasterkami mocno wędzonej, tłustej, bardzo apetycznie pachnącej, kiełbaski. Do tego chleb. Zwykły, na zaczynie, pokrojony na grube kawałki. I karafka białego domowego wina. Z lubością maczałam w nim kawałki skórki. Obok, w kuchence, maleńkim pomieszczeniu bez okien, bardzo prosto wyposażonym, kręciła się starsza kobieta w długiej, sutej spódnicy wielkich rozmiarów fartuchem. Wszystko robiono tu na miejscu. Zestaw za 8 € przewidywał jedno z dwóch ogłoszonych kredą na tablicy dań z sałatką i gotowanymi ziemniakami. Do tego deser i kawa. Za dodatkowe 1 € kieliszek likieru z wiśni , lizbońskiej specjalności, tutaj produkcji właściciela, którą dumnie serwował osobiście. Ginja, w małych tulipanowych kieliszkach, wylądowała i na naszym stole, do bajecznie wilgotnego ciasta z pomarańczami.
Po obiedzie poszliśmy w dół miasta, w jego reprezentacyjną część, po wydeptanej przez turystów białej kostce chodników. W obszernej, przeszklonej garrafeirze trafiliśmy na młodego, wymuskanego, starannie uczesanego ekspedienta, który dobrze mówił po angielsku i wyraźnie lubił to co robił. Chętnie odpowiadał na pytania, przekonywał, zachęcał, uśmiechał się. Bardzo profesjonalnie. Jutro by nas nie poznał, ale dziś byliśmy królami chwili…
Na ekranie laptopa pokazał nam mapę wszystkich regionów portugalskich win. Mój wzrok pobiegł na północ, ku jedynemu, jaki dotychczas znałam: Vinho Verde. Stąd pochodziło wczorajsze, świeże i miękkie owocowe Alvarihno. Ale tego wieczoru wybraliśmy Alentejo, największy obszar uprawy winnych gron. Wyszliśmy ze sklepu z butelką Reguengas Alentejo DOC Reserva 2016. DOC,Denominação de Origem Controlada, Appellation d’origine contrôlée, czyli wino awansowane do rangi narodowej reprezentacji.
Delikatne, rubinowe, okrągłe, ale mało ciekawe, nieprecyzyjne, pasowało co prawda do wspaniałych portugalskich owczych i kozich serów, ale nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Następne będzie z Bairry, dużo ciekawsze, zobaczycie, obiecał znajomy. Miał je wybrać osobiście.
Byłam pewna, że będzie to wspaniałe doświadczenie, ale myślałam właśnie o tym, jak smakowałyby skórki chleba na zakwasie maczane w czerwonym domowym winie w jadłodajni o kwiecistej nazwie Floresta. I postanowiłam, że tam po to to wrócę.