
Szczek Niuni nabrał proszalnego tonu. Chciałam dokończyć zdanie, ale w końcu wstałam od biurka i wyszłam na taras. Właściwie to nie taras a tarasowa przestrzeń, nad którą, na stalowym szkielecie napięta jest moskitiera. Lanai. Tak powinnam była napisać. Nazwa pochodzi z Hawajów (jedna z wysp ma właśnie taką wdzięczną i dźwięczną nazwę).
Moskitiera to cudowna rzecz, ale na nieszczęście Niuni, ptaki, iguany, wiewiórki mogą sobie po tej siatce harcować i ptaki, iguany i wiewiórki dobrze wiedzą, że nic im nie grozi. Niunia nie ma na to ich łażenie, skakanie, dreptanie, stroszenie piórek żadnego wpływu! I to mojego pieska boli. Tkwi cierniem w ego małego pieska o ogromnym temperamencie…Bo przecież to JEJ dom!
Wychodzę. Niunia skacze jak najwyżej potrafi (a potrafi), ale wszystkie jej wysiłki głosowe i akrobatyczne nie odnoszą skutku: na samej górze, na najwyższym miejscu, rozsiadła się wygodnie szara (takie tu mamy) wiewióra! Ha! Żeby to był Ogród Saski w Warszawie i gdyby to był rozkoszny, zgrabniutki rudzielec z rozwianą kitką i pędzelkami zdobiącymi czubki uszu! Taki może sobie kicać przed noskiem Niuni, nie ma sprawy. To nie jej dom. Ale tu, w bezczelny sposób jakiś tłusty wiewiórczy racuch upozował się tam, gdzie moja sunia ogarnąć sprawy nie potrafi!
Biorę więc narzędzie odwetu, a może, dyplomatyczniej ujmując: środek retorsyjny i wyciągając przedramię i ramię do niemożliwości, staram się ogrodową szczotką dosięgnąć intruza. Bez rezultatu.
Niunia, zdumiona, a może raczej zawiedziona, na moment przestaje szczekać. Ja czuję, że zawiodłam zaufanie pieska, że w brązowych, okrągłych oczkach kruszy się moja reputacja, sprawa staje się kwestią na poziomie mojej godności! Straszę dalej, wiewiórka bezczelnieje i zaczyna podgryzać jakieś swoje małe conieco… „No tak nie może być”, myślę sobie i rozglądam się za jakimś innym, zdatniejszym środkiem odstraszania, aż tu z krzaka tuż za siatką lanai, z furkotem, skrzekiem, na rozczapierzonych do niemożliwości szarych, podbitych jaśniejszą szarością skrzydełkach, wylatuje przedrzeźniacz. Zatacza krąg nad lanai, po czym, lotem koszącym atakuje wiewiórczaka od tyłu, celując w, co tu dużo nie mówić, najbardziej wypukłe miejsce. Wiewiórka podskakuje, wojowniczo coś poburkuje i pofukuje, ale przedrzeźniacz zatacza drugie koło…
I cud! Wiewiórka już nie czeka tylko, nagle bardzo ożywiona, czmycha. I tyle ją widzieliśmy.
„Hm”, pomyślałam. „Pozornie żadnego głębszego związku tu nie ma. Niunia, ja, siła sprawcza, czyli miotła i mały nieustraszony ptaszek”.
Pozornie, bo pan i pani Przedrzeźniaczowie właśnie szykują się do wicia gniazdka w moim krzaku za siatką. Robią to co roku. Znają przestrzeń. Pilnują jej i czują się tu w miarę bezpiecznie.
Przedrzeźniacz bronił swego domu. Wiewiórki, iguany, większe ptaki podkradają jajka z mozolnie witych gniazd. Przedrzeźniacz to wie. Ma to genetycznie przekazane.
Mądra istotka. Skorzystała z chwilowego przymierza ze mną i alarmującą mnie Niunią. Wspomogła silniejszego od siebie sojusznika i niespodziewanie, w moim cieniu zaatakowała z zamiarem przeciwdziałania spodziewanej ofensywie wiewiórki!
Klasyczny przykład skoordynowanego (?) uderzenia prewencyjnego!
Ptasi von Clausewitz!