Stałyśmy przed furtką. Moja nowa znajoma i ja. Saher trzymała w ręku przykryty folią talerzyk. Wiedziałam, co jest pod spodem. Jej cudowne ciasto orzechowe, tak bogate, tak pachnące miodem i kardamonem i goździkami i gałką muszkatołową…Wysłała mi lakoniczny sms: „w domu?”. Na co odpowiedziałam twierdząco. „Przynoszę ciasto” brzmiała następna wiadomość. W kilka minut potem spotkałyśmy się przed furtką. Stała uśmiechnięta, z unoszącymi się w lekki ukos ciemnymi oczyma. Ciepły wzrok.
„Ciasto”, powiedziała i przekazała mi talerzyk. Potem dłoń powędrowała w kierunku serca. Nie, to nie był gest wyrażający emocję. Ze zgrabnie umieszczonej kieszonki wyjęła telefon i pokazała mi tekst po angielsku.
Saher przyjechała z mężem niecały rok temu. Z Istambułu. Kilka tygodni temu kupili dom w naszej okolicy. Pracują zdalnie. W czasie spotkania przy osiedlowym basenie rozmawiałyśmy głównie za pośrednictwem telefonu. „Angielskiego uczymy się intensywnie”, powiedziała.
Wyjechali, bo uznali, że nic się na dobre w ich kraju nie zmieni. Mogli sobie na to pozwolić. „Nigdy nie mieliśmy problemów finansowych”, mieszkanie w Istambule będzie czekało. „Ale nie sądzę, żebyśmy do niego kiedykolwiek wrócili”. Saher potrzasnęła głową. Drobne, ciemne loczki powtórzyły ruch głowy. Zebrała je bezwiednie. Rozsypały się niesfornie znowu. Jej mąż wtrącił się stanowczo: „Nigdy tam nie wrócimy. Nie ma po co!”. „Tak”, potwierdziła, ale jej oczy, te wilgotne, lekko ukośne oczy mówiły „a może?”.
Tam dla nich nie było już przestrzeni, przejął rozmowę mąż Saher, Ali, tam nie było na co czekać. Teoretycznie mieli dobre życie. Dobre finansowo, ale to nie wszystko. Było ciasno, duszno. Przymuszanie do odpowiedniego stroju, wymuszanie „odpowiedniego” zachowania, używanie odpowiednich słów, wyrażania poparcia, wyznawania wiary. Nie mogli zrozumieć, czemu wśród młodych wykształconych ludzi te rzeczy „przechodzą”. Nie chciał mówić dalej. “Po co”. Wieczór łagodny, grudniowy, chmury lekkim różem otaczają palmy i wirginijskie dęby. Ibisy ciągną sznurem nad stawik, szukają noclegu. Po co mówić długo i zawile, skoro decyzja wynika z głębokich przemyśleń, szamotania się, wahania. Aż w końcu cieńcie i są tu. On i ona. I jest dom. Są w domu. W pięknym miejscu. W raju!
To tego wieczoru, nad basenem, spróbowałam jej orzechowego ciasta pachnącego kardamonem…Mówiłam mało, bardzo mało…
Ona i jej mąż opuścili swoje miejsce, pożegnali się z nim na zawsze. Przynajmniej zrobili takie założenie. To decyzja, której nigdy nie musiałam podejmować i nie wiem, czy bym ją podjęła.
A teraz stałyśmy przed furtką, ja z talerzem owiniętym folią, Saher z telefonem w ręku. „Podoba mi się tu. Tu zawsze będzie dobrze”. Zawahała się. „Przynajmniej nigdy nie będzie tak jak tam. Prawda?”. Wyglądała jak zaniepokojony ptak trzepoczący skrzydłami. Szukała potwierdzenia, którego przecież dać jej nie mogłam. Uśmiechnęłam się: „Wszystko będzie dobrze, Saher, to ogromna zmiana, ale wybraliście bardzo miłe miejsce, wybraliście doskonale! Welcome to the neighborhood”.
Wiem, że nie o to jej chodziło.