Villa La Fleur brzmi uroczo, melodyjnie i współbrzmi z nazwiskiem właściciela, Marka Roeflera (Prezesa Zarządu spółki Dantex). Właściwie znajomość z willą rozpoczęłam od lingwistycznego ćwiczenia. Nazwa i nazwisko to prawie homonim/homofon, flirtowanie ze słowem na granicy tych pojęć. Uwielbiam!
Coś z tego flirtu jest we wnętrzu, w podejściu, ekspozycji, kompozycji obrazów, tła, mebli, odcieni posadzki, ustawieniu sztalug, mistrzowskiego operowania światłem…Villa La Fleur to w zasadzie, z braku innego określenia, muzeum. Ale nie banalnie muzealne, a żywe, ciepło rozłożone na przyjaznej oglądającemu przestrzeni. Będę szukać określeń na ten rodzaj kolekcjonerstwa, udostępnianego wszystkim, kto ma ochotę zanurzyć się w krajobrazie stworzonym przez właściciela (i ogromny team!). W malarstwie szkoły paryskiej Ecole de Paris, skupiającej w sposób niezorganizowany artystów francuskich i emigracyjnych pierwszej polowy XX wieku. Marek Roefler skoncentrował się na malarzach ze środkowej i wschodniej Europy, w większości pochodzenia żydowskiego. Całe to artystyczne bractwo pokochało i zaludniło tani (wtedy) Montparnasse i nazwało go swoim domem.
Malarze prezentowani w La Fleur, to nazwiska wielkie, ale i nowe dla takich wielbicieli sztuki jak ja, którzy rozpoznają głównie „znanych i czczonych”. W bogactwie kolekcji trzeba dokonywać wyboru. Stawałam na dłuższą chwilę zwłaszcza przed obrazami Meli Muter (Maria Melania Mutermilch), warszawiance, urodzonej w 1876 roku w zamożnej i otwartej na kulturę rodzinie żydowskiej. W rodzinnym domu gościli Reymont, Kasprowicz, Staff.
Wyjechała do Paryża z mężem i malutkim synkiem w 1901 roku i tam przebywała do końca życia. Do końca malowała, czasem wykorzystując odwrotną stronę własnych płócien. Jej płaskie plamy koloru wydobywa z tła ostrość czarnego konturu. Jest coś niedokończonego w jej pracach, to rzecz jasna moje wrażenie, co czyni je żywszymi, niezdefiniowanymi do końca, ciekawszymi…
Zofia Stryjeńska i jej grzecznie uczesana, ale pełna werwy i temperamentu góralszczyzna sparowana z rzeźbami rodem z zakopiańskiej Państwowej Szkoły Przemysłu Drzewnego, której dyrektorem w dwudziestych latach ubiegłego wieku był jej mąż Karol, to osobny rozdział.
No i Tamara de Lempicka. Ona i jej prace królują w drugim budynku. Kilka płócien pochodzi z okresu poszukiwań, kiedy ocierała się o abstrakcję, zanim doszła do własnego, niepowtarzalnego stylu. Pomarańczowa kompozycja o ogromnej dawce energii przykuła mój wzrok. Takiej Łempickiej nie znałam.
To wszystko wtopione w otoczenie: meble Art. Deco (art décoratif, co wiele wyjaśnia!), w których tyle rozmachu i tyle optymistycznej nowoczesności (drogiej co prawda bardzo, bo twórcy Art. Deco wielbili perfekcyjność, cyzelowanie i dobrej jakości materiały). Na chwilę stanęłam przy masywnym biurku z fantazyjnym fotelem. Naprzeciw kominek, a nad nim wypolerowany w stylistyce Art. Deco fantazyjny portret…
Przez moment, przez krótki moment wydało mi się, że przed willą La Fleur zatrzymało się z piskiem opon zielone Bugatti i wysiada zeń z długą fifką w ręku, spowita w szaro srebrne, szeleszczące (elegancko!) jedwabie Wielka Ekscentryczka, wielbiąca w swoich przekazach na płótnie piękno bogactwa i urodę ciała…