Broszka w złotym kolorze z wygrawerowanymi na spodzie po hiszpańsku dwoma słowami: „dla Izabeli” była jedynym przedmiotem osobistym po który nikt się nie zgłosił. Ironia losu, ponieważ „Isbell” to imię nadane huraganowi, za przyczyną którego drobny przedmiot świadczący o czyjejś emocji leżał na półce w biurze rzeczy znalezionych.
Huragan aż tyle nie napsocił tego dnia, 14 października 1964 roku. To seria tornad nim wywołanych spustoszyła niewielką, mało znaną miejscowość należącą administracyjnie do Boynton Beach na południowej Florydzie.
Mieszkańców o tej porze roku było niewielu. Skromne mobilne domki, ustawione gęsto, ale porządnie, w rzędach, głównie czekały. Żadnych składanych krzesełek i małych stolików przed zasłoniętymi oknami. Tu zjeżdżało się na zimę. I nie po komfort, a po atmosferę. Po ten styl życia stacjonarnych nomadów.
Zaczęło się w dwudziestych latach ubiegłego wieku od truskawek. Ward Miller z Chicago miał tartak, tam na północy. A tu na południu hodował truskawki. Na polach blisko wybrzeża, owiewanych lekko słoną bryzą, na których uprawiano również ananasy i pomidory. Miasta czekały na świeże owoce i warzywa ze ”słonecznego stanu”. W późniejszym dziesięcioleciu, kiedy było trudno, kiedy depresja zapukała do niejednych drzwi, pozwalał „blaszankom”, tak nazywano przyczepy, parkować u siebie. Wiadomo, tanie wakacje, oderwanie się od zmartwień, słońce i beztroska. Z czasem pomyślał, wcale niegłupio, żeby ogłaszać się w gazetach jak „Chicago Tribune”. Tydzień parkowania na jego ziemi kosztował trzy dolary. Szybko stworzyła się pewna wspólnota, kolonia „blaszankowych turystów” (tin can tourists). Z czasem Ward miał komplet u siebie i zaprzestał uprawy truskawek.
A potem, po trzydziestu latach stwierdził, że czas podreperować swój budżet i zająć się słodkim nic nierobieniem. Zaproponował więc stałym klientom wykupienie miejsc. Dwa tysiące mieli płacić ci co parkowali dalej od plaży, a dwa i pół ci z rzędów bliżej oceanu. Wspólnota zebrała się i postanowiła wykupić cały teren. Nie wiem za ile, ale Ward się zgodził. I tak w marcu 1963 roku powstało oficjalnie miasteczko Briny Breezees, „słone bryzy”. Z urzędem miasta, pocztą, farmacją i domem klubowym, który spełniał wiele funkcji, między innymi amatorskiego teatru. Była też biblioteka, basen.
Briny Breezes położone jest w środku bajki. Bajka to wąska wyspa barierowa między oceanem a drogą wodną. Z jednej strony plaża, z drugiej marina, gdzie właściciele domków mobilnych mają prawa cumowania.
Domki się zmieniły. Zapomnijmy o blaszanych przyczepach! Koła gdzieś się zapodziały. Nomadyczność może nie zniknęła, wciąż sporo właścicieli przyjeżdża i wyjeżdża, ale jest to nomadyczność zasiedziała, osiadła, wygodna. I tylko sklep przy głównej drodze zachował ją w nazwie: „Nomad shop”. Domki od trzydziestu metrów kwadratowych, ale bywają luksusowe, podwójne. Każdy ma rodzaj tarasiku chroniącego przed drapieżnym słońcem. Przed każdym stoi też sześcian centralnego chłodzenia, mruczący komfortowo, kiedy temperatura i wilgotność z zimowej przechodzi w wiosenną.
Dobre, proste, niedrogie w utrzymaniu miejsce na zimę, na przeczekanie mrozów, jeśli jest się z Chicago, środkowych stanów czy Quebec. Isbell, która rozpętała swoją huraganową siłę w ponad rok po założeniu miasteczka, zniszczyła kilkadziesiąt domków, ale nie zabrała żadnego życia. Alarm zabrzmiał na parę minut przed pierwszym tornadem. Kto w ogóle był na miejscu, miał czas, żeby się schronić w hangarowym hallu. Domki/przyczepy wylatywały w szalonym wirze w powietrze. Niektóre wyglądały potem, jak ściśnięte wielką dłonią blaszane puszki. Ale huragany, tornada przechodzą, zapomina się o nich.
To miejsce o uroku starej Florydy. Kiedy jedzie się drogą wzdłuż oceanu, zza zakrętu wychyla się przeszłość. Lata sześćdziesiąte. Spokojne życie, proste, ale jakże urocze, bogate, mimo że pozbawione luksusów, o których zapewniają deweloperzy niedawno oddanych do użytku kondominiów po drugiej stronie Briny Breezes Boulevard.
Tu kupowało się nie tak dawno modułowy domek za trzydzieści, no może za czterdzieści tysięcy dolarów. Przeciętna wartość teraz? Dużo więcej, ale nie tak dużo jak w momencie, kiedy deweloper chciał w 2005 roku wykupić miasteczko za pięćset milionów! Wtedy na jeden przepadałoby około miliona! Wielu mieszkańców było za. Nigdy w życiu nie sprzedaliby swoich uroczych maleńkich miejsc za takie pieniądze! Co prawda nie mieliby tak bardzo gdzie pójść. Wokół zacieśnia pętlę luksusowa Floryda, ta głosząca chwałę wydawania, życia na wysokiej stopie, oczywiście w większości przypadków za ogromny hipoteczny dług…
Więc mimo że żal byłoby tego trybu życia, tych sieneńskich kolorów, kiedy słońce wschodzi nad oceanem, tych wieczorów z sąsiadami w klubie, zabaw na plaży z dziećmi. mimo że trudno byłoby się z tym rozstać, większość właścicieli głosowała za sprzedażą całego terenu deweloperowi. Pieniądze miały przyjść dopiero za kilka lat i w transzach, ale kusiło, oj kusiło! Najtrudniej było zdecydować się tym, którzy są tutaj drugim a i trzecim pokoleniem. Odziedziczyli po rodzicach, dziadkach, albo po jakiejś bezdzietnej ciotce to bajeczne, luksusowe prostotą miejsce tuż nad zielonym okiem oceanu, gdzie powietrze pachnie słonawą bryzą. Najłatwiej było tym, którzy chcieli dodatkowymi pieniędzmi wspomóc dorastające dzieci, wnuczęta…
Modułowych domków już by nie było, a ich właściciele wyprowadzaliby się w inne życie, gdyby deweloper doszedł do porozumienia z władzami Briny Breezes co do sposobu finansowania. Ale kluczył, lawirował i deal przepadł. A niektórzy oglądali już intensywnie prospekty nowych osiedli bardziej oddalonych od oceanu, proponujące wyższy standard życia.
Briny Breezes to oaza. Zawsze nią była, a teraz sens tego słowa nabrał podwójnego znaczenia. Wspólnot takich ja ta było kiedyś na Florydzie wiele. Żyło się w nich tanio, rodzinnie, wczasowo, skromnie i bogato zarazem. Teraz pozostało ich kilka. Przypominają po co się tu kiedyś przyjeżdżało. Są jakiegoś rodzaju odtrutką na windowaną bez przerwy w górę poprzeczkę wmawianego luksusu. Pięćset dziewięćdziesiąt domów w zwartych szeregach wzdłuż ulicy Cedrowej, Hibiskusowej, Bambusowej, Jałowcowej, które nie wiadomo jak długo przetrwają…
Tuż obok wykrojony kwadrat Gulf Stream Views, osiedla nowiutkich czternastu piętrowych domów w stylu obecnie obowiązującym, siedemdziesięciu lokali, których ceny zaczynają się gdzieś niedaleko miliona. „Wysokie sufity i najnowocześniejsze wykończenia, takie jak podłogowe panele z płytek porcelanowych, blaty z hartowanego szkła, granitu i kwarcu, urządzenia ze stali nierdzewnej oraz łazienki wprowadzające w stan wyciszenia, z wannami w których można się zanurzyć i bezszwowymi przeszklonymi kabinami prysznicowymi”.
Właściciele modułowych domków mają to wszystko, tylko w lepszej a tańszej wersji. Kojąco i wyciszająco wpływa na nich szemrzący o kilka metrów ocean, a hartowane szkło blatów kuchennych zastępuje grillowanie na zewnątrz przy dźwięku kieliszków do nie najdroższego wina!
W Briny Breezes zatrzymuję się po drodze do parku nad zatoką, gdzie stawia się samochód bez opłaty, siedzi przy drewnianym piknikowym stole obserwując filozoficzne przyglądające się rybakom pelikany. Wiedzą, że coś im skapnie. Przechodzę kładką na plażę, wodzę oczyma za porywanymi wiatrem, kolorowymi kajtami. To trudny spot. Nie dla początkujących.
W drodze powrotnej staję przed „Nomad shop”, sklepem, który pasuje do przeszłości tego miejsca (choć ceny ma mocno osadzone w obecnej rzeczywistości). W spożywczaku kupuję czekoladowe lody, bo truskawkowych nigdy nie ma, idę potem uliczką wzdłuż mobilnych domków w kierunku oceanu. W oknie niejednego siedzi kot. Tu i ówdzie zaszczeka pies. Na werandach przygotowania do kolacji. Słońce schodzi niżej i niżej. Mijam luksusowe nowe kondominia. Wystarczy przejść przez gęstość niewielkich drzewek, „morskich winogron”, trafić na wąziutką, wydeptaną przez surferów ścieżkę i już ten widok, bezkres oceanu, zachęta, żeby usiąść na pozłoconym zachodem piasku.
A na brzegu tabliczka: „Private beach. No trespassing”.
Miałabym ochotę zgłosić do Konwencji ONZ o Prawie Morza projekt ustawy zabraniającej wyłączania terenów plażowych spod władania wszystkich mieszkańców Ziemi! Ale zdaję sobie sprawę, że są dużo pilniejsze problemy związane z użytkowaniem mórz i ich zasobów…
Więc łamię zakaz, jak grupki siedzące nad samą wodą. Słonawa bryza. Briny breeze, idealne wyciszeniena zakończenie dnia.