– Nie jestem entuzjastką socrealizmu, powiedziałam do Jagi, ale chcę pójść do Zachęty. A to jedyna wystawa. Potem sobie usiądziemy na pyszne jagodzianki! Wypiekane na miejscu. Z grubą warstwą kruszonki! Najlepsze w Warszawie!
Moje kuszenie się powiodło. Zachęta na potem. Nagroda pocieszenia za pewnego rodzaju poświęcenie. Poświęcenie chwalebne, bo na rzecz kultury, nawet jeśli kultury socrealizmu!
Tytuł wystawy mało pociągający: „Zimna rewolucja: Społeczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej wobec socrealizmu, 1949-1959”.
Wiele już w nim określono: pojęcie zimnej wojny powstało później, więc zbitka „zimna rewolucja” sugeruje coś prawie sprzecznego. Rewolucja bywa raczej „gorąca”, gwałtowna i prowadzi do podważających zastany porządek zmian. A tu „zimna”, czyli skalkulowana, przemyślana, przeprowadzona z zimną krwią, bez wahania. Per fas et nefas. Za wszelką cenę, wszelkimi środkami.
Do gmachu warszawskiej Zachęty prawie zawsze podchodzę od strony Ogrodu Saskiego i Grobu Nieznanego Żołnierza. Środek miasta, miasta, które dalej nosi rany wojny. Pusta przestrzeń po Pałacu Saskim. Pozostał tylko niewielki fragment kolumnady.
W 1925 roku, w kilka zaledwie lat po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej, złożono pod nią, a była wtedy częścią wielkiego kompleksu pałacowego, szczątki Nieznanego Żołnierza sprowadzone z Cmentarza Orląt Lwowskich.
Przed kolumnadą, na placu Saskim, stał już wtedy pomnik księcia Józefa Poniatowskiego, który Rosja zwróciła Polsce w ramach traktatu Ryskiego. Pomnik umieszczono na cokole utworzonym z rozebranego pomnika Paskiewicza, namiestnika cara. Na nim napis: „Honor i Ojczyzna”. Potrójny symbol.
W grudniu 1944 roku, po upadku powstania warszawskiego Pałac Saski i pomnik księcia Poniatowskiego wysadziło w powietrze Sprengskommando. Ostał się fragment arkady z Grobem Nieznanego Żołnierza. Wysadzenie ponowiono. Pozostało tylko kilka arkad. Właściwie nie wiadomo dlaczego, ponieważ już później odkryto nawiercenia i w tych fragmentach. Nie umieszczono w nich ładunków wybuchowych. Przypadek? Dziwne zrządzenie losu? Może sabotaż, niepodporządkowanie się rozkazowi? Może symbol.
Plac Saski przemianowano po wojnie na Plac Zwycięstwa. Grób odnowiono. Tablice upamiętniają miejsca walki Polaków na różnych frontach drugiej wojny światowej.
Pomnik księcia Poniatowskiego został odtworzony według oryginału duńskiego rzeźbiarza, Bertela Thordvalsena. Był darem królestwa Danii dla Warszawy i po wielu perypetiach od 1963 roku stoi przed innym pałacem – byłą siedzibą premiera i Rady Ministrów, a obecnie Prezydenta RP. Kolejna seria symboli.
Po przeniesieniu pomnika z Placu Zwycięstwa postanowiono usunąć resztki cokołu. Ładunek wybuchowy był zbyt silny, uszkodził dach pobliskiej Zachęty…
Nareszcie wróciłam, nie tylko myślami, na właściwą drogę! Zachęta!
Patrzyłam w kierunku placu Małachowskiego. Po drugiej stronie przebudowywanej Królewskiej widziałam szczupłą sylwetkę Jagi, mojej przyjaciółki ze studiów.
Był piękny dzień. Słoneczny, rześki, taki dzień przypominający o jesieni, ale jeszcze łudzący ciepłem. Ale tylko, kiedy się stało w słońcu! Myślałam, przyznaję, o moim oceanie. O tym, że niedługo przywitam się z nim. Zanurzę w płynny jedwab…
Ale w tej chwili przede mną Jaga i socrealizm. A dosłownie kilkanaścioro dzieci pod przewodnictwem dwóch nauczycielek. Grupowe zwiedzanie w ramach zbliżenia z kulturą. Dzieci rozmawiały o lodach, na które miały pójść potem. Taka zachęta. Jak moje kuszenie Jagi jagodzianką.
Zachęta, a właściwie Gmach Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, powstał pod koniec XIX wieku, kilkadziesiąt lat później niż samo towarzystwo, które miało promować polską sztukę, wspierać polskich artystów, organizować wystawy, konkursy i rozwijać działalność wydawniczą.
Weszłyśmy do hallu i w górę po schodach. Marmurowe, białe, eleganckie piękno.
Socrealizm w sztuce kojarzy nam się źle. Wymuszony sposób patrzenia na świat, narzędzie polityczne w rękach wszechobecnej partii, propaganda. Na pewno tak. I na pewno nie tylko.
Nie przyszłam na tę wystawę bez uprzedzeń. Bez clichés wmontowanych w moją percepcję tych czasów. Przodownicy pracy, wielkie zebrania agitacyjne i agitujące. Schematycznie rysowane postaci ludzkie, rodzaj robotów maszerujących w „świetlaną” przyszłość.
Ale od razu zauważyłam pewien brak. I to mnie nastawiło lepiej.
Brak portretów wielkich przywódców. Tych z mocno zarysowanym podbródkiem świadczącym o stanowczości przeprowadzania jedynie słusznej sprawy. Tylko jeden: młodego Mao, sprzed kulturalnej rewolucji. Bardziej przyswajalny, jeszcze nie monumentalny. Jeszcze nie okrutny.
Od razu zauważyłam biało czarne fotografie. Portrety stachanowców, przodowników pracy. Zmęczone, wycieńczone twarze bez blasku w oczach. Oczy puste, śladu entuzjazmu, może nawet cień obawy? Zastanawiający przekaz i wtedy, i teraz.
Tibor Honty, „Letni wieczór”, 1952, Słowacka Galeria Narodowa. Dwoje ludzi gra w badmintona. Wpatrują się w wielką kulę zawieszoną wysoko między nimi. Zadzierają głowy, żeby jej się przyjrzeć. Ma się wrażenie, że za chwilę może na nich spaść, przygnieść. I że to nie jest zabawa. Wielka przenośnia tych czasów. W tle szare, smutne osiedle, ledwo zarysowane, bez wyrazu.
„Wiec w Hali Ludowej”, Stefan Arczyński, 1954 rok. Ogromna aula z ledwo widocznymi w rozproszonym świetle oknami. W słupie padającej z nich jasności wiruje kurz. I dolna część zdjęcia: mrowie ludzkie. Trudno o znamiona jakiegokolwiek indywidualizmu. Twarze pierwszego planu bez wyrazu. Siedzący, oczekujący na coś, a może słuchający czegoś tłum. To nie jest zdjęcie „rozentuzjazmowanego” ludu! To świadectwo tamtejszej rzeczywistości.
Wyszłyśmy w milczeniu. Słońce przez chmury sprawiło, że zmrużyłam oczy. Do jakiegoś stopnia poczułam się wyzwolona. Wyzwolona ze schematu poznawczego, z myślenia o tym okresie w sztuce jako o czymś co a priori odrzucam.
– Stereotyp, wbudowaliśmy sobie stereotyp w celu zablokowania tego czasu, odezwała się Jaga, kiedy już usiadłyśmy na zewnątrz w „Waff’love” na Senatorskiej.
Zamówiłam ciemną, aromatyczną herbatę i jagodzianki, które właśnie wyjęto z pieca. Zapachniało sezonową pysznością!
– Coś co wyobcowaliśmy i skojarzyliśmy pokoleniowo i poza pokoleniowo z doświadczeniem jakim był „socjalizm”. A przecież tego typu sztuka istniała równolegle w Stanach, we Francji. Służyła innym celom?
– Nie powiedziałabym. Praktycznie podobnym, tylko w innym systemie geopolitycznym! Jaga roześmiała się. – Pomyśl chwilę. I w bloku krajów socjalistycznych i na Zachodzie trendy rozwoju były praktycznie te same. Gdzieś tu było zawoalowane zafascynowanie Zachodem. Jakby paradoksalnie to nie brzmiało! Takie spojrzenie zza rąbka żelaznej kurtyny.
Czy przeszczepiony z serca socjalizmu, samego ZSRR, trend zwany socrealizmem nie wpisywał się w tendencje sztuki zachodniej? Czy w krajach reprezentowanych na wystawie, krajach środkowoeuropejskich, nie miało miejsca żadne artystyczne przenikanie? Oczywiście, że miało, więc rozpatrujmy ten okres w sztuce jako pewien rozdział, a nie zjawisko specyficzne jedynie dla krajów zwanych wtedy socjalistycznymi.
Ta wystawa dała mi tyle do myślenia. Czas zacząć patrzeć inaczej na to co nazwano „socrealizmem”. To jasne, że były stereotypy, ale nie zapominajmy o ciekawych nurtach, z pewnością nie widzianych zbyt przyjaznym okiem przez oczekujące od artystów całkowitego podporzadkowania władze, o przekazie artystycznym ukazującym prawdziwszy obraz.
*
Tympanon nad wejściem do Zachęty nosi napis: ARTIBUS. Poświęcone sztukom.
Pałac Kultury i Nauki, który już kilka razy chciano usunąć z krajobrazu Warszawy, to teraz miejsce kultury, imprez. Pomnik przeszłości. Symbol zamkniętego rozdziału. Czy przeszłość należy niszczyć? PKiN jest dowodem jak miejsce kojarzone z sowiecką kolonizacją może się odrodzić w nowej formie. Żal by mi było nie widzieć tej monumentalnej architektury, przejawu chorego ego krótkiej historycznie epoki, która formą nawiązuje przecież do wieżowców dwudziestych i trzydziestych lat wielkich amerykańskich miast!