Przyjaciel namówił mnie, żebym jednego z ostatnich dni w Warszawie zobaczyła wystawę malarstwa Anny Bilińskiej. „Rewelacyjna”, powiedział przez ocean. A ja pobieżnie spojrzałam w Internet. XIX wiek. Realizm. Portrecistka. Głównie kobiet. No to już wyglądało ciekawie. Pierwsza polska malarka uznana międzynarodowo. To przesądziło!
Mignął mi w Internecie autoportret na wystawowym plakacie. „Dla samego tego płótna warto”, pomyślałam. Zdążę potem, w ramach sentymentalnych pożegnań z moim miastem, przejść się Nowym Światem, wstąpię na sorbet z mango. Może spacerkiem dojdę prawie do domu. Koniec lata.
W powietrzu, jeszcze niepewnie, jeszcze wyczekująco, unosiła się jesień.
W Muzeum Narodowym w Warszawie byłam ostatnim razem w roku przedpandemicznym. Podziwiałam, zachwycałam się monumentalnymi obrazami Józefa Brandta o tak dynamicznie uchwyconym ruchu, że stałam przed nimi w zadumie i podziwie dla warsztatu, wyobraźni, talentu. Historia Kresów, XVII-wiecznej Polski, sceny walk, batalii, potyczek tak realistycznie, tak swobodnie rzucone na płótno. To nie mój genre, nie mój styl, nie moja malarska bajka, ale jest w tej twórczości coś ponadmalarskiego: przekaz historii, pewnego jej wyobrażenia. Przekaz mocny, intrygujący.
Anna Bilińska bywała w pracowni Brandta w Monachium, bywała w pracowniach wielu malarzy polskich i nie tylko polskich w Europie. Ale to Paryż ją zatrzymał. Studiowała w Académie Julian i na wiele lat swojego krótkiego życia osiadła w mieście, w którym łatwiej jej było, jako kobiecie, rozwinąć swój talent.
Kiedy weszłam, od razu wyjrzał ze ściany. Autoportret z 1887 roku. W Sali prawie pusto, nic nie przeszkadzało skupić się na tym snopie światła, skierowanym na młodą kobietę w czarnym stroju, z fartuchem w prawie kokietliwy sposób spływającym spod mocno ściągniętej paskiem talii.
W swobodnie ułożonej dłoni pęk pędzli, trzymanych jakby były nie rekwizytem, a naturalną częścią tego szczupłego ciała. W drugiej, opuszczonej, paleta. Domysł, bo widzimy tylko fragment. Postać pochylona do przodu, jakby chciała się z widzem skomunikować. Coś prowokującego w sposób miły, spokojny i pewny w twarzy. Coś prawie twardego, „męskiego”. A jednocześnie miękkiego. „kobiecego”.
Mówiła o sobie, że ma „temperament kozaczy, ale serce polskie”. Temperament widać na autoportretach. Twarz wyraża zdecydowanie. To człowiek znający swoją wartość. Jest przekonana, że proponuje dobre malarstwo o świetnym warsztacie. Wie o tym. Jest profesjonalistką. Na tym portrecie ma 33 lata. Umrze w wieku 39, w Warszawie. Ale na razie jest w Paryżu. I przed nią artystyczna sława.
Przebywała w wielu miejscach, napatrzyła się życia w różnych jego odmianach. I obserwowała. Urodziła się na Ukrainie, w Złotopolu, wtedy na terenie rosyjskiego imperium. Jej ojciec był lekarzem w Kijowie i okolicach. Mieszkała z rodziną w Wiatce, gdzie zsyłano skazanych na Sybir Polaków. Tak poznała Michała Elwiro Andriollego, deportowanego tu po powstaniu styczniowym. Tak, legendarnego ilustratora „Pana Tadeusza”. W moim rodzinnym domu też był egzemplarz epopei narodowej z jego rysunkami. Malarz i architekt o włoskich korzeniach i tak jak Anna, polskim sercu. Będzie jej pierwszym nauczycielem.
Potem Warszawa i kolejny nauczyciel – Wojciech Gerson, uznany malarz połowy wieku. Wystawy w Zachęcie, towarzystwie utworzonym w celu propagowania polskiej sztuki współczesnej. I podróże z nieuleczalnie chorą przyjaciółką, Klementyną Krassowską, do Monachium, Salzburga, Wiednia. Podróż przez północne Włochy i wreszcie Paryż.
Académie Julian. Zrekonstruowaną pracownię można zobaczyć na wystawie. To świetny pomysł. Sztalugi i stołeczki przy nich oczekują na studentki, których obrazy widzimy na ścianach.
Anna czuła się dobrze w tym mieście, wśród tego, co mogło młodej malarce ofiarować. I wkrótce w nim zaistniała. Jej ulubionymi modelkami były kobiety. Kreśliła ich postacie z wyborną intuicją, ze swobodą, z zainteresowaniem, z miłością. Międzynarodowe uznanie powoli podchodziło bliżej, ocierało się przymilnie po tym jak nagrodzono jej portret na światowym Expo 1889 roku. To wtedy Paryż otrzymał swój symbol – wieżę Eiffela. A Anna Bilińska zaczęła wystawiać. W Royal Academy of Art, na międzynarodowej wystawie w Berlinie, gdzie w jej ręce złożono złoty medal!
W Paryżu poznała Józefa Chełmońskiego, bywała w rodzinie Adama Mickiewicza.
Zaprzyjaźniony z tym domem był również lekarz urolog, Antoni Bohdanowicz. Tam się spotkali. Zamieszkał w tej samej kamienicy co ona. Żeby być bliżej niej. Wybrała go. W kilka lat po śmierci swojego ukochanego, Stanisława Grabowskiego, malarza, po całkowitym załamaniu, po tym jak w jej życiu następował cios po ciosie, wyzuwając ją z miłości najbliższych: ojca, przyjaciółki, narzeczonego.
Ślub odbył się w czerwcu 1892 roku. Świadkami ze strony panny młodej był Władysław Mickiewicz, najstarszy syn wieszcza, jedna z kluczowych postaci polskiej emigracji i płk Józef Gałęzowski, członek rządu narodowego w czasie powstania styczniowego. Przemyślany i symboliczny wybór. Wzmianka o ślubie ukazała się w paryskim „Le Figaro”, na tyle postać Bilińskiej była już uznana i rozpoznawana.
Postanowili wrócić do Warszawy. Żeby Anna mogła otworzyć akademię malarską dla kobiet, na podobieństwo szkoły paryskiej w której się kształciła. Przez lata odkładała pieniądze na ten cel. Bo przecież ani w Warszawie, ani nawet w dużo swobodniejszym obyczajowo Paryżu, młode kobiety nie miały dostępu do wyższych szkół sztuk pięknych. Uczyły się w prywatnych instytucjach, jak prestiżowa Académie Julian, gdzie zajęcia odbywały się osobno dla mężczyzn i kobiet, choć praktycznie program był ten sam. To były czasy, kiedy wielu krytyków, recenzentów oferowało kobietom artystkom komplementy typu „niezwykle rzadki talent jak na płeć piękną”.
Anna, teraz Bohdanowicz, bo przyjęła nazwisko męża, głęboko w sercu chowała zamiar stworzenia portretowego cyklu „Kobiety”, który przedstawiłby je w różnych fazach życia, ich obowiązki, role w rodzinie i społeczeństwie. Nie zdążyła.
Wyszłam z muzeum w szarzejący wieczór. Na Nowym Świecie zapalały się ogniki pierwszych świateł. Na rogu Alej stanęłam, zadarłam głowę. Szukałam numeru dwa. Muszę się cofnąć w kierunku Książęcej.
Jest! Nowy Świat nr 2. Ten narożny budynek miał w połowie XIX wieku na samej górze pomieszczenia, które przy odrobinie artystycznej wyobraźni można było nazwać pracownią malarską. To tu przedsiębiorcza osiemnastolatka wynajmowała, za zarobione lekcjami rysunku pieniądze, studio. Tu powstawały jej pierwsze obrazy, w tym pejzaże, jak widok na Saską Kępę. Wynajęła to miejsce wbrew woli rodziców. Postawiła na swoim w sposób stanowczy, ale bez jawnego buntu, na tyle łagodny, że w końcu zyskała ich zrozumienie. Może wiedzieli, że nie jest przeciętna, że drzemie w niej temperament artystki, który zaczął się w tym młodym wieku ujawniać. Stąd, z tego swojego, własnego nowego świata z pewnością nieraz szła pieszo, przez plac Trzech Krzyży do rodzinnego domu, na Hożej 14.
*
Lata po śmierci zony Antoni Bohdanowicz opublikował swój hołd dla niej w książce: “Anna Bilińska: podług jej dziennika, listów i recenzyj z prasy”.
„Jeśli nie o kobiecie, to o artystce dać znać światu muszę, przypomnieć muszę o wielkiej, zapomnianej…” pisał we wstępie.
„Zapomnianej” …
Ocalić od zapomnienia! Jej ręce w których trzymała pędzle jak bukiet kwiatów, jej niezależność, jej zdecydowanie, jej stanowczość, konsekwencję w dążeniu do celu. A jednocześnie zaradność, delikatność, subtelność uczuć. Jej kobiecość i tę stronę artystyczną w którą ją przeistoczyła.