Wypatrywałam, wyciągałam szyję. Jest czy nie ma? Weszłam na plac Wilsona.
Białe stoisko. Jest. A w nim pani Agatka, żwawa brunetka z uśmiechem na twarzy. Rozmawia z klientami. Podeszłam.
Pani Agatka złożyła ręce. Nie jak do modlitwy, tylko w takim geście, jaki się czyni, kiedy zdarzy się coś poza zwyczajną codziennością, poza rutyną.
A zdarzyłam się pani Agatce ja!
– No wie pani, pani Aniu, no wie pani, no słów nie mam, tyle czasu. No wie pani!
No właśnie nie wiedziałam, ale znam panią Agatkę od wielu lat. To taki jej sposób powitania po dłuższej nieobecności.
– No przyjechała pani w końcu, ileż to razy…no wie pani!
Przerwała nam klientka, która chciała kupić większą ilość wiśni na przetwory. Pan Piotr, stały pomagier pani Agatki z Ukrainy, z samego pogranicza z Polską, ważył i przesypywał, ale pani Agatka musiała interweniować.
– Pani Zosiu droga, Piotr wie co robi, pani chce sokówkę! No przecież wiem. Na konfitury pewno. No wiem. No więc dlatego Piotr daje pani debreczenkę. Szklanka się do tego proszę pani nie nadaje. Sokówką nazywa się wiśnie ze względu na kolor soku, jaki puszczają, pani Zofio. Piękny kolor i jakie przetwory, proszę pani…Zobaczy pani. Debreczenka świetna. Wczesna odmiana, czasem mam pod koniec czerwca. Prawda pani Aniu, pani też lubi te wczesne kupować. Przytaknęłam.
– Pani Aniu, co to był za rok, ten 2020! Nie ma pani pojęcia. A teraz byłoby dobrze, gdyby nie to, że siły roboczej nijak. No nie ma i koniec! Piotr – pani Agatka wskazała na swojego pomocnika – to pani wie, jak rodzina. Chłopak przyjeżdża zawsze, od lat. Ale nam z mężem potrzeba by było na sezon chociaż tak z dziesięć osób. A tu, mówię pani, rób co chcesz, nie ma.
Rozłożyła ręce.
– No ale ja tu gadu gadu, a ileż to razy…No wie pani, pani Aniu. No wie pani!
Chciałam powiedzieć, że wiem i że tak bardzo lubię przychodzić tu po wiśnie, czereśnie, maliny, i że tak bardzo się obawiałam, że nie zobaczę jej białego stoiska. Że i ją zagarnęły te ciężkie czasy.
– To co, to co zwykle? A gdzie Niunia? Bez Niuni to jakoś dziwnie pani wygląda, pani Aniu. Sama? No przecież ten pani piesek tak lubi maliny…Następnym razem proszę ja wziąć ze sobą! Nie znam takiego drugiego pieska, co by tak lubił owoce!
Pani Agatka ważyła pół kilo pięknego bobu i pół kilo pierwszej w sezonie żółtej fasolki („pamiętam, pamiętam, zieloną to pani w tej Ameryce ma, a takiej żółtej jak moja, to nie”), debreczenki…
– Ile wiśni? Pół kilo? Usłyszałam zawód w głosie. – Są pyszne, nie warto marnować torebki na pół kilo!
Machnęłam ręką. – Kilo! Jakoś się zje, zawsze mam kogoś do pomocy. Nie zmarnują się.
– Tak, ale pani poprzednim razem wolała inne, takie o bardziej spłaszczonym kształcie. Pamięta pani? Teraz ich nie mam.
– Lucyna!
– Polska odmiana, nasza. Najpopularniejsza wiśnia w Polsce. I jak wszystkie wiśnie ma niski indeks glikemiczny. Dlatego zachęcam do kupowania i jedzenia surowych. Super zdrowe!
Już miałam płacić. Pan Piotr włożył wszystko do mojej czarnej torby z napisem „Publix”. Tak, przyleciała kilka lat temu ze mną z Florydy i została tu. Lubię mieć rzeczy stąd tam i odwrotnie…
Pani Agatka powstrzymała go.
– Dałeś pani Ani maliny?
– No tak! Jak zawsze. Większy pojemnik.
– Wie pani, one dziś nie tak dobre, wyjmę i odliczę, dobrze? Źle bym się czuła.
– Lepsze gorsze, zawsze smaczniejsze niż tam. Stęskniłam się za nimi.
– Ma pani wiśnie, jutro przyjdzie pani po maliny. Z Niunią!
– Sąsiadeczka przyleciała? To pani Marylka z klatki obok. Też robi zakupy u pani Agatki.
– A to chyba niedawno, bo jak dziś przechodziłam, to okna dalej nieumyte, nic nie widać. Jakby tam nikt nie mieszkał.
Poczułam się swojsko. No prawie mi tego brakowało! Pani Marylka zawsze wie wszystko i ma swój sposób widzenia rzeczy, a także komunikowania tego co myśli.
– Tam dwa piętra nad panią to spore zmiany. Młody adwokat się sprowadził. Tam, gdzie Kasia mieszkała z ojcem.
„Adwokata”, a przynajmniej miłego mężczyznę, który zamieszkał na mojej klatce już zdążyłam poznać. Rozmawialiśmy, kiedy wyprowadzałam rower.
– Jeżdżę swoim do pracy. Trzymam na zewnątrz. Po pierwsze nie mam daleko, po drugie nie muszę być w biurze codziennie i mam nadzieję, że tak zostanie, po trzecie nie lubię ani samochodów ani miejskiej komunikacji. Używam tylko jak muszę!
To było prawdziwe credo, wygłoszone stanowczo i z przekonaniem.
Z przyjemnością zostawiłam sąsiadkę przy stoisku pani Agatki, a sama poszłam dalej. Pomyślałam, że wpadnę do cukierni Czubaka, po mini tartę z malinami. Skoro mi pani Agatka swoich odmówiła („nie będzie pani we własnym kraju jeść drugiego gatunku malin!”), to pocieszę się malinami na kruchym spodzie.
Wracając spotkałam nowego sąsiada.
– To wspaniałe miejsce ten Żoliborz. O taką miejscówkę bardzo trudno! Rzut beretem Wisła. Ta zieleń, te maleńkie kawiarnie i restauracyjki. Wegańską „Jaskółkę” odwiedzam kilka razy w tygodniu!
O wiem, że Żoliborz, to moje miejsce, jest wyjątkowe.
Dziś pierwszy raz przeszłam się wokół placu Wilsona, pierwszy raz po roku i dziewięciu miesiącach nieobecności, i idąc ulicą Słowackiego zauważyłam nową kawiarenkę.
„Początek”. Tak się nazywa. Wystartowała na krótko przed pandemią. Usiadłam na małej antresoli w oknie wystawowym. Nie tak dawno było tu biuro podroży Itaka. A teraz funkcjonalne ciepłym minimalizmem miejsce, w którym przy „serniku szefowej” i lampce Primitivo di Manduria napisałam kilka notatek, impresji z tego dnia i nawet początek czterowiersza, kwartyny! Znaczy, że atmosfera kreatywna, sprzyjająca.
Dwie młode kobiety wpadły na pomysł „Początku” w odpowiedzi na pytanie „co dalej?” po tym jak odchowały dzieci. „Początek” przetrwał trudny czas, kiedy zamykało się sporo miejsc na około.
Podobno jakiś pan wybrał tę kawiarnie na pierwsze spotkanie ze względu na nazwę. „To miało być symboliczne”, opowiadały mi. „Nie znamy jednak dalszego ciągu, a szkoda!”
No i jest jeszcze żoliborska pisarka, która odwiedza kawiarenkę regularnie i w niej pisuje.
Spojrzały na serwetkę, na nagryzmolony przed chwilą zaczątek wiersza.
– Pani też pisze? Wiersze?
Uśmiechnęłam się. -Zdarza mi się.
Hm. Może kiedyś właścicielki „Początku” będą opowiadać o bywalczyni ich urokliwego miejsca, która przychodzi letnimi wieczorami, zamawia lampkę Primitivo di Manduria i wypisuje krótkie wiersze na białych papierowych serwetkach.
O florydzko-żoliborskiej poetce!
Nigdy nie wiadomo…