I od razu na czerwono. Korektor czujnie wyłapał błąd w tytule!
No, bo wiadomo: w polskim jedyna dopuszczalna pisownia to „marmolada”, a nie „marmelada”. Chociaż nadal używa się w języku mówionym obu form. Marmolada to produkt z dowolnych owoców. Marmelada robiona jest z jednego tylko, ścisłe określonego owocu.
Mnie chodzi o marmeladę, przez „e”.
Oryginalnie słowo jest portugalskie i dotyczy przetworu z marmelo, dość nieciekawie i bardzo kwaśnie smakującego bez sporego, na prawdę sporego, dodatku cukru.
Mylące, wiem, ale wszystko po kolei!
„Marmelada” brzmiało dla mnie świetnie i poprawnie, bo właśnie stałam w Lizbonie przed sklepową półką w Minipreço Express, na której, gdzieś między bardzo bio ryżowymi ciasteczkami a ciemną, bogatą w magnez czekoladą, też bio, zauważyłam niewielkie, plastikowe, przezroczyste, nijakie pojemniczki z mało kuszącym napisem „Marmelada Extra” na etykietce i rysunkiem żółciutkiej pigwy – po portugalsku marmelo.
No właśnie, „marmelada”, ta przez „e”, to produkt z pigwy. Tylko z pigwy, z żadnego innego owocu.
Mimo, że miałam sięgnąć, zdroworozsądkowo, po krakersy z małą ilością soli i cukru, moja ręka zwinnie i nieracjonalnie chwyciła tanio wyglądające pudełeczko. Przechyliłam je, odwróciłam. W środku marmoladowy blok.
I od razu skojarzenie z dzieciństwem, o czym potem.
Marmelada, przetwór z pigwy, znany był w XV wieku, pewno i wcześniej, jako towar luksusowy. Musimy sięgnąć jednak do samego owocu.
Pigwa jest właściwie niesmaczna, twarda. Jedynie kolor i kształt mają w sobie coś atrakcyjnego. Ale człowiek, istota wymyślna, przetworzył ją na rodzaj pasty, do której dodawano cukier. W proporcjach zastraszających. Cukier nosił wtedy znamiona luksusu! Miód był dużo tańszym produktem i słodzono głównie nim, i to do XIX wieku.
Pasta z pigwy zsiadała się dzięki wysokiej zawartości pektyny i łatwo było ją transportować. Stała się jednym z najbardziej znanych produktów eksportowanych przez Portugalczyków. Dostał ją w prezencie, między innymi Henryk VIII. Przyjął podarunek z zachwytem.
Bo marmelada to był status! Droga, ze względu na zawartość cukru, ceniona wśród możnych dworu i kolonialnej elity! Podawana na koniec długich, ciężkich, obfitych posiłków ułatwiała trawienia. Zawiera dużo błonnika. Więc to nie był zły pomysł!
Vasco da Gama zabrał ze sobą skrzynie marmelady, kiedy wyruszał z Lizbony na podbój ziem dla portugalskiego imperium. Uważano wtedy, że pasta z pigwy może powstrzymać szkorbut.
Nie wiedziano jednak, że pigwa nie zawiera wystarczającej ilości witaminy C, żeby była skuteczna na tę przypadłość, tak powszechną w czasie długich podróży przez ocean.
Dla mnie marmoladowy blok – przez „o” –to wspomnienie z dzieciństwa. Coś zakazanego i przez to kuszącego. Właśnie to wspomnienie „kazało” mi chwycić pudełeczko z prostym napisem: „Marmelada Extra”.
Pamiętam taki sklep spożywczy na Muranowie. Wielkie wejście z bramy wycięte szeroko w monumentalnej, ponurej, socrealistycznej elewacji. Wchodziłam przez nie z mamą i od progu patrzyłam tylko w jedno miejsce na ladzie, trochę za wysoko dla mnie umieszczonej, więc zadzierałam głowę, gdzie rozpierał się na całą prawie jej szerokość, blok marmolady. Przez „o”. Choć właściwie nie wiem jak się ten produkt powinien był nazywać, bo jego skład był okryty tajemnicą braku jakiejkolwiek informacji na temat jego zawartości.
Kolor miał nieokreślonej śliwkowej brązowości, nawiązującej, skojarzeniem, ale tylko skojarzeniem wzrokowym, nie węchowym, czy smakowym, do powideł. Sprzedawczyni kroiła go w plastry, kawałki, a ja po prostu go pożądałam. Chciałam koniecznie zatopić zęby w taki gruby kawał i zjeść bez niczego.
„Nie wiadomo w ogóle, co jest tam w środku, na pewno to nie są dobre owoce, no i to niezdrowe na zęby, bo tyle w tym cukru” mówiła mama i nieubłaganie odciągała mnie od lady.
Cierpiałam, wzdychałam, ale słuchałam. Tak, jestem z tego pokolenia, co uważało maminy glos za absolutną świętość! No, czasem bywały wyjątki.
Marzyłam o marmoladzie z bloku, sporządzonej z jakichś owocowych odpadów.
Ale tak to jest. Zakazane kusi.
Jedząc pyszne konfitury z malin babci nie raz myślałam o taniutkiej marmoladzie. Drylując wiśnie takim straszliwym narzędziem, które nadawało się na jakieś wymyślne tortury, bo stale przyciskałam sobie nim palce, myślałam o marmoladzie w bloku.
Doceniałam domowe wyroby tandemu mama/babcia – plus ja/pomocnica, zaprzęgana do tych wielodniowych, wielogodzinnych prac, kiedy tylko wróciłam ze szkoły, ale może i to kusiło w marmoladowym bloku: nie musiałam drylować, obierać, kroić. Mogłam po prostu smakować bez żadnego wkładu pracy własnej!
W końcu to dzięki babci poznałam smak tego „cuda”. Dawała się w czasem namówić i kupowała mi „kawałeczek”.
Ubóstwiałam patrzeć, jak sprzedawczyni go dla mnie odkrawała i podawała zawinięty w szorstki i niemiło pachnący papier. Co tam papier! W środku była pychota. Drażniącej gardło słodyczy nie zauważałam.
Ten marmoladowy blok to była nasza z babcią tajemnica. Zresztą niejedna! Były nią także parówki w kajzerce, dropsy, lizaki, cukrowa wata…
Dwa pojemniczki Marmelady Extra, 450 g, po 0,87 €, wylądowały w moim koszyku obok organicznych awokado, jabłek, koziego sera i wieloziarnistego chleba. No i butelki czerwonego wina z regionu Douro. Przecież byłam w Portugalii, chciałam próbować regionalnych win!
Szłam niecierpliwie pod górę Calçada do Combro. Wypatrywałam po prawej stronie kościoła świętej Katarzyny, bo wiedziałam, że wtedy muszę skręcić w lewo. I zamiast przyglądać się fasadom wąskich kamieniczek Chiado, balkonom pełnym kwiatów i klatek z kanarkami, myślałam tylko o tym, jak otworzę pojemniczek z przecierem z marmelo, jak będę kroić sobie grube plastry i zjadać je, jeden po drugim. Prosto z noża…
A potem będzie mi niedobrze. Od tego cukru. Tak jak po tym marmoladowym bloku kupowanym mi w tajemnicy przed mamą w sklepie spożywczym na Muranowie.
No ale cóż. Trudno. Opłaci się. Mała cena za taką słodką wycieczkę w dzieciństwo dzięki podróży do Lizbony.
*
Moja babcia mówiła „marmelada”, nie „marmolada”, a z działkowych, cierpkich, nie pieszczonych tak intensywnie przez słońce jak w Portugalii pigw, robiła tylko jedną rzecz: wytrawną, pachnącą pigwówkę, której rzecz jasna kosztować mi nie było wolno!