Kasjerka skanowała produkty wolno, pytała o kody przez walki-talki zawieszone na szyi obok błękitnej plakietki „Keira”.
– Jaki jest kod na kiwi?
– To nie jest kiwi, wtrąciłam się, tylko awokado.
– O! Uprzejme zdziwienie i uśmiech ciemnych oczu znad kolorowej maseczki. – To wszystko dlatego, że nie wszystkie produkty mają nalepki.
Pominęłam to milczeniem, chociaż nie w nalepkach rzecz, pomyślałam. Raczej w wyglądzie. Kiwi a awokado? Ale nie miałam czasu się zastanowić, kiedy usłyszałam, jak kasjerka włącza znowu mikrofon.
– Halo, lodowa sałata. Znowu nie ma kodu kreskowego!
– To nie jest sałata lodowa, tylko kapusta, powiedziałam. Nie na sztuki, na wagę.
– O! Takie podobne.
Tu się zgodziłam, tak, sałata lodowa i kapusta ma w sobie coś podobnego. Na pierwszy rzut oka.
– Przepraszam, że długo trwało. Jestem tu nowa.
– Nic nie szkodzi!
Helen wzruszyła ramionami. Ładowałyśmy do jej Subaru narzędzia ogrodnicze, sadzonki, ziemię i ściółkę pod drzewa. – To cię dziwi? Mówię o kiwi i awokado, bo ta kapusta wybaczalna. Zgodziłam się. – To jest pewno młoda osoba. Zresztą, zastanowiła się. – Zresztą, to nie ma znaczenia. Wiek, kolor skóry i poglądy polityczne. Roześmiała się. Znaczenie ma fakt, że ludzie nie gotują, nie interesują się tym, co jedzą. Awokado. Przecież one tu sobie wśród nas rosną. Spójrz na ogród sąsiada. Drzewo awokado i obok Ataulfo mango, to małe żółte mango. Nawiasem mówiąc właśnie dojrzewa, nabiera złocistego koloru. Niedługo trzeba będzie zbierać. Jerry poprosi nas o pomoc i w tym roku. Już mnie pytał!
– A my jej chętnie, bardzo chętnie udzielimy, prawda Helen? W zamian za owoce. I będziemy współzawodniczyć z wiewiórkami! Roześmiałam się. One też bardzo lubią te niewielkie żółte mango. Soczyste, słodkie, bez włókien. Najwyższa półka mango!
– Ta kasjerka o pięknym imieniu…Keira, jak brytyjska aktorka z „Wojen gwiezdnych” o niebywałej, gładkiej, urodzie…Więc Keira jest idealnym przykładem ludzi, którzy nie mają pojęcia o różnorodności przyrody. I jest też idealnym celem dla nas. To takie osoby chcemy widzieć w naszym „roślinnym zoo”, w naszym arboretum. Tylko jak je ściągnąć, jak im te cuda przyrody pokazać, jak zachęcić!
Nasze arboretum, rodzaj botanicznego ogrodu, rozciąga się na powierzchni 3.5 ha i właśnie zostało, po dwóch latach, po długich finansowych negocjacjach z miastem, właścicielem terenu, na nowo otwarte dla publiczności. Helen jest jedną z wolontariuszek w tym projekcie, a ja czasem jej pomagam.
Kręte ścieżki wiodą wśród kipiącej, egzotycznej flory, tropikalnych roślin z pięciu kontynentów. Gatunków drzew tu ponad dwieście, nie licząc miejscowych, jak awokado.
Dzisiaj miałam sadzić rośliny wokół stawu, wśród drzew owocowych.
Ustawiłyśmy skrzynkę pełną czerwonego hawajskiego anturium pod grubym pniem o łaciatej korze. – Zacznij stąd. Uważaj tylko, żeby ci coś na głowę nie spadło!
Spojrzałam w górę. Nade mną gąszcz ciemnej zieleni mięsistych liści, a w nim…wielkie elipsoidalne owoce wielkości ananasa o pokrytej drobnymi wybrzuszeniami zielono żółtej skórce.
– To durian, Helen? Nigdy nie widziałam duriana na drzewie, tylko w Nowym Jorku na targu. Mają niespecjalnie miły zapach. Ale są podobno zdrowe. Moja malezyjska koleżanka zachęcała mnie, żeby spróbować. Przyznam ci się. Nie odważyłam się!
– Duriany to bardzo pożywne owoce i mają tę złą reputację, że śmierdzą! Wszystko zależy od tego jak ten zapach przyjmuje twój mózg. Ja z durianem nie mam kłopotu, ale to nie jest durian, Anno! Helen roześmiała się. Pokręciła głową. – Nie, to nie durian. Spójrz na tabliczkę. Nie, droga moja to jest Jack fruit. Owoce dochodzą do 30 cali długości. Te dojrzeją dopiero za dwa miesiące. Chętnie bym tu widziała i duriana, dla porównanie, ale z powodów zapachowych nikt się na to nie zgodzi! Taki swoisty przesąd. A ja nie mam siły sprawczej, żeby go pokonać!
– Jack fruit. Nazwa od imienia, może odkrywcy, kogoś kto sprowadził to drzewo do nas?
– Jack fruit pochodzi z Indii, Sri Lanki i Malezji. Należy do tej samej rodziny co drzewo figowe i morwa. A nazwa to taka etymologiczna ciekawostka dla ciebie. Spójrz w Google.
Spojrzałam, od razu. Bo lubię znać pochodzenie słów. A więc „Jack fruit”, „Jackowy owoc” pochodzi od portugalskiego „jaca”, wymawianego „dżaka”. Już blisko, prawda? Ale to nic! Portugalska wersja opiera się na oryginalnej, czyli na języku malajalam, w którym drzewo nazywano „chakka”. Tak więc „kolonialnemu” i ustnego zapożyczeniu, ulegającemu przekształceniom kulturowym zawdzięczamy produkt końcowy.
Imię Jack, Jacek, nijak się ma do drzewa jego imienia! Język jest giętki, żywy, lubi zmiany! Ile owoców ma nazwy, które z lokalnych języków zza mórz i oceanów, prześlizgnęły się w formie ustnej, łatwej do wymówienia, przyswojenia. w angielszczyznę. Zapożyczenia ustne są ciekawe językoznawczo. Pokazują ewolucję nie tylko słowa, ale i kultury.
– Jack fruit to typ owocu trochę jak ananas. Ale je się małe owoce ukryte wewnątrz, pod tą chropowatą, krostowatą skórą. Je się je w stanie niedojrzałym, w różnych potrawach w postaci curry, ale i smażone w oleju kokosowym. A te dojrzałe, słodsze, o smaku ananasa i mango są dodawane do deserów. Świetne w smoothie! Pycha!
– Ale, ale, Helen filuternie zmrużyła oczy. – Ale, ale, nie rozpoznałaś Jack fruit!
– Bo go nie znam! Skąd miałam wiedzieć, skoro tego nigdy nie widziałam. Skojarzyło mi się…
– No właśnie. Odwołałaś się do tego co znasz, do duriana. Bo podobny. Zresztą te owoce są często mylone, bo myląco podobnie wyglądają…
Załapałam! Nareszcie!
– Masz na myśli kapustę i lodową sałatę? Moje dzisiejsze doświadczenie zakupowe?
– Dokładnie. Keira, teraz już będę pamiętać to imię i będę się do niego odwoływała jako do pewnej sytuacji, a więc Keira nie kupuje kapusty, może jest z kultury że tak powiem „nie kapuścianej”! A sałatę lodową zna każdy Amerykanin, nawet taki co to idzie w kuchni na maksymalne skróty! Więc to jej przyszło na myśl. Odwołała się do tego, co zna!
– Ale kiwi i awokado…
– Anno! Ja nie krytykuję, nie osądzam i nie wyrokuję! Ale spójrz na tę poranną sklepową scenę nie ze swojego punktu widzenia, ale z punktu widzenia kogoś, kto nie jest „obeznany” z warzywami i owocami.
– No najwyraźniej z kiwi była obeznana! Wiedziałam, że idę trochę w zaparte. Nie wiedziałam tylko po co.
– Dobrze. I powiesz mi, że Keira powinna znać trochę nazw, na pewno, ale przecież poruszamy trochę inny temat.
– Przykładania własnego standardu…
– Dokładnie. Nie musimy rozwijać, obie wiemy o co chodzi. A teraz przejdźmy tam dalej, pod kasztanowiec z Gujany. Rozsypiemy ściółkę.
– Te wielkie kwiaty z mnóstwem pomarańczowych pręcików to przyszłe kasztany?
– Tak, owoce podobne do znanych ci kulturowo kasztanów, choć bez kolców i o podłużnym kształcie, ale kwiaty zupełnie fascynujące, prawda? Kasztan, „pachira”, z centralnej i południowej Ameryki.
Helen wstała, wyprostowała się. – No jak, będziesz tu ze mną częściej przyjeżdżać? To było ciekawe popołudnie, prawda?
– Będę. Ale nie tylko popołudnie z tobą było fascynujące. Moje poranne zakupy i rozważania na ich temat też!
Oczy mojej znajomej uśmiechnęły się do mnie porozumiewawczo.