
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://www.youtube.com/channel/UCuixFLRvCpieaardRn4UEPg/
https://www.facebook.com/Kwartyna
Najpierw nie rozumiałam, co to za dźwięk.
Ocean był w przypływie i gadał po swojemu, opowiadał spokojnie, bez nadmiernego poruszenia. Miła przybojowa fala, unosząca, zapraszająca bardziej do zabawy niż pływania. Zanurzyłam się, położyłam na plecach.
Monotonny dźwięk, na jednej nucie, jednostajnie płynący, jakby wydający go organ nie potrzebował wdechu…Do tego stopnia na mnie działał, że poczułam na podniebieniu smak miedzi. Tak, jak, kiedy byłam dzieckiem i przytykało się język do dwóch biegunów baterii. Było słono i niesamowicie! Przełknęłam ślinę.
W końcu obejrzałam się w kierunku źródła głosu.
Ruda czupryna, starannie ufryzowana w loczki. Jaskrawy jednoczęściowy kostium. W kolorach dla turystów na karaibskich wakacjach. Twarzy pod słońce nie widziałam.
To z tej postaci wydobywała się ta pozbawiona modulacji wibracja. Kierowana przez aparat głosowy do przodu. Najwyraźniej dla kogoś przeznaczona, na kogoś nakierowana. Przekaz. Nie do mnie.
Mężczyzna. Po pas w wodzie, o kilka metrów przed nią. Szedł powoli, ale zdecydowanie, zanurzając się stopniowo, z lubością. A ruda głowa i pstry kostium posuwały się kilka metrów za nim. Ona była niższa, drobniejsza, więc szła wolniej i w końcu, kiedy miała wodę po ramiona, stanęła.
Głos nie ustawał ani na chwilę. Jak ona to robi? Jakaś pojemność płuc nadkobiety!
On stanął, kiedy ona stanęła. Odwrócił się i coś powiedział. Spokojnie, bez emocji. I na tę krótką, tylko na tę chwilę, ona zamilkła. To był moment ulgi, który trwał jednak zbyt krótko, żeby moje uszy zaczęły znowu przyjmować kojący szum fal.
On szedł teraz w wodzie wzdłuż brzegu. Szedł, nie usiłował pływać.
Tam są spore uskoki, pomyślałam, bo przecież znam swoją plażę na pamięć, i wiem, że po ostatnich silnych wschodnich wiatrach i rozszalałych falach, tamta część brzegu uległa zmianom. Na brzegu stoją w tym miejscu czerwone chorągiewki wbite w piasek: zakaz pływania.
Już wcześniej oddaliłam się o kilkanaście metrów w głąb oceanu, gdzie wreszcie nie dochodziła fala głosowa.
Myślałam o scenie z mojej książki, “Moja noc z Irmą”, o scenie, którą chciałam zmienić, a na której utknęłam emocjonalnie.
A jednak coś mi przeszkadzało w myśleniu. Mało, wręcz ingerowało. Zachłysnęłam się wodą.
Za mną płynęła ruda czupryna. Ale nie kierowała się w moją stronę. Wydawała ten swój niepokojący, niesamowity, obezwładniający dźwięk wykonując jednocześnie rytmicznie idealne, klasyczne, niezwykle silne, szybkie ruchy. Głowę trzymała nad wodą, skutecznie chroniąc nie tylko loczki, ale i aparat głosowy przed zetknięciem z oceanem.
Opanowałam się, bo moja wyobraźnia już wchodziła na wysokie obroty, zasysała porcję adrenaliny, która trysnęła do krwiobiegu pod wpływem podekscytowanego myślenia! I w tym wszystkim jakiś absurdalny odprysk myśli: wykorzystać to w książce, albo opowiadaniu! Takie skrzywienie ludzi piszących…
Przepłynęła o dwa, trzy metry ode mnie, stale emitując na jednym tonie. Niemożliwa technika! To nie były słowa, żaden język, po prostu dźwięk. Przenikający, przenikliwy, pokonujący szum fal, jednostajny, a jednak…Jednak powabny, pociągający, wciągający. Syreni! Uśmiechnęłam się do własnej myśli.
Syrena wabiąca Odyseusza i jego załogę! Wabiąca śpiewem, wabiąca w otchłań, w unicestwienie…Odyseusz kazał się przywiązać do masztu, aby nie ulec temu ponad kobiecemu, wciągającego w zasadzkę głosowi. Kazał się przywiązać, a załodze zatkać uszy woskiem. Sam jednak chciał posłuchać! Mężczyzna!
Właśnie, mężczyzna! Gdzie jest ten mężczyzna? Przewróciłam się na plecy, spojrzałam za siebie, w stronę brzegu. Stał i spokojnie wiercił palcem w uszach, jakby chciał się z nich wytrząsnąć wodę. Kiedy wyszła na brzeg, szybko poszedł przodem. O kilka metrów od niej. Pewno dalej “nadawała”! Wyszłam i ja z wody.
Na przejściu w kierunku parkingu usłyszałam za sobą kilka słów po węgiersku. Obok mnie przemknęła ruda czupryna w pstrej kreacji narzuconej na jaskrawy kostium. Ona. Chciała go dogonić. Cały czas mówiła przed siebie.
Ciekawa relacja, pomyślałam. Węgrzy? Za kilka dni miałam się spotkać z moim jedynym tu na Florydzie znajomym węgierskiego pochodzenia. Jeśli to był węgierski, to on zna wszystkich swoich sezonowych i na stałe tu mieszkających pobratymców. Wielu ich zresztą nie ma. “Nawet na dwa brydżowe stoliki nie starczy”, tak mówi.
– No jasne, że ich znam. Kiedy tylko powiedziałaś o tej sopranowej emisji głosu i rudej czuprynie, już wiedziałem! Jasne, że to oni: Dagmar i Ferenc. Bardzo skomplikowany związek. Wiesz, taki “hate & love relationship”. No, może raczej “hate, love & money”, dodał z sardonicznym uśmiechem. Ona, była pływaczka. Medale, sława. Mówię o Węgrzech, nie tu. Do tego wielka uroda, uwierz mi! On maratończyk, jak ja, tak go poznałem. To było kilka rozdziałów mojego życia temu. Ja dalej biegam, tyle że wzdłuż plaży, a on…On przestał biegać, nabrał ciała i zrobił pieniądze. Spędzają tu zimy. Widujemy się. To jej trzeci mąż. Została dwa razy wdową. Obaj poprzednicy Ferenca utonęli. Obaj nie byli ubodzy. No nie rób takiej miny: nie wysnuwaj pochopnych wniosków!
A jednak powiało jakimś smakowitym zapachem niesamowitości. Moje plecy pokrywały się powoli gęsią skórką podniecenia. Wietrzyłam temat. Może nie dla mnie, ale…takie skrzywienie ludzi piszących.
– W każdym razie, on z nią nigdy nie pływa. Nigdy, to prawda. Pływa ze mną, z nią nie. Mówi, że to jej sopranowe nadawanie, to jej syreni śpiew. Przyznasz, głos ma boski!
Nie dla mnie pomyślałam, nie dla mnie, ale cóż, nie na moją płeć ten przekaz skierowany! Ja mogłabym spokojnie przepłynąć cieśninę za Odyseusza. Syreny by mnie w otchłań nie pociągnęły! Sopran Dagmar też nie.
– Swoją drogą, muszę się do Ferenca odezwać. Miał do mnie wpaść wczoraj wieczorem. Kiedy ich widziałaś, spytał pozornie obojętnie.
– Kilka dni temu. Rano. Na tej części plaży przy hotelu…tam, gdzie teraz zrobiły się uskoki…zatrzymałam się.
– Hej, hej! Nie myśl, że… Zdradzę ci tajemnicę, moja droga. Wiem o czym myślisz: że załatwiła w ten sposób tych dwóch poprzednich bogatych mężów. Zwabiła ich na głęboką wodę i zostawiła. Ha, ha, masz wyobraźnię! Niezależnie od tego, że to bzdura, powiem ci, że, ponieważ ona podobno, tak mówi Ferenc, rzeczywiście nadaje bez granic i miary calutki dzień, to on, uważaj: zakłada na wszelki wypadek SILIKONOWE KORECZKI! Zawsze!
Imre zaśmiał się, ja też, tyle że może ja tylko po to, żeby zakończyć temat, bo Imre odkorkowywał butelkę doskonałego Château Dereszla Tokaji Aszú, który z reguły dzielnie towarzyszy naszym polsko-węgierskim spotkaniom.
Ale z nią nigdy nie pływa! – pomyślałam i wtopiłam się w morelowy aromat jasno bursztynowej ambrozji.
…A tak w ogóle, to gdybym umiała pisać kryminały…niezły temat!

https://www.instagram.com/kwartyna/
https://www.youtube.com/channel/UCuixFLRvCpieaardRn4UEPg/
https://www.facebook.com/Kwartyna