Stałam przed półką z winami. Musiałam zadrzeć głowę, żeby przyjrzeć się etykietce. Bo to była butelka z za wysokiej, jak na mój wzrost, półki. „Bertrand Stehelin, Gigondas” przeczytałam w końcu.
Gigondas, na północny wschód od Châteauneuf-du-Pape, U podnóża niewielkiego łańcucha górskiego, Dentelles de Montmirail – gór “koronek”. Nawet miałam ochotę po tę butelkę sięgnąć, ale przecież kilka tygodni temu, pod koniec maja, stamtąd wróciłam.
Na ogół nie pociągają mnie wina z regionu, w którym niedawno piłam je w miejscu ich narodzin, we właściwym im kontekście, wśród lokalnych zapachów, aromatów, języka, klimatu, zachowania. Dlaczego? Bo mi się to jakoś nie sprawdza. Czuję rozczarowanie po takiej konfrontacji. Wino, które w Gigondas mnie zachwyciło, nie musiało mi smakować tu i teraz, w Warszawie. Więc i tym razem postąpiłam zgodnie z tą może nie zasadą, ale rodzajem własnego zalecenia wobec siebie, i nie sięgnęłam na wyższą półkę w Leclercu na Ursynowie.
Przejdzie trochę czasu i Gigondas będzie odleglejszym wspomnieniem, które wyszperam z pewną nostalgią, przypominając sobie rozlegle krajobrazy doliny Rodanu. Na razie nie. Jeszcze nie! Przeszłam w stronę win różowych, bo tak nakazywała mi duchota na zewnątrz i rozsądek.
*
Gigondas. Wiał mistral. Podobno już się uspokajał, bo na dwa dni przed moim przyjazdem, dochodził do 70 km na godzinę. Mnie wystarczyło już to, co zastałam na miejscu. Powiewy suchego wiatru z zachodu nie dokuczały co prawda chłodem, jak to się dzieje, kiedy nadlatują z północnego zachodu, znad Atlantyku, ale wścibsko wdzierały się wszędzie.
I jak to mistral, nadawał niebu, jakąś sobie tylko znaną magią, ten przezroczysty błękit przechodzący w lazur, ultramarynę, a później wieczorem w kobalt i szafir. Barwy tak intensywne, tak przejrzyste, nieskazitelne, że trącały kiczem. Niepowtarzalnym kiczem Matki Natury!
Mimo wiatru, który ciekawsko i zaczepnie wkradał się pod moją letnią kurtkę, powędrowałam uliczkami i schodkami, stromymi schodkami, w górę, do szesnastowiecznego kościoła świętej Katarzyny. Chciałam nasycić oczy nie tylko widokiem eleganckich łuków szacownej budowli, ale przede wszystkim panoramą gór.
Ogarniałam zachłannymi oczyma pyszną dolinę Rodanu.
Jocunditas. Wielka przyjemność. Tak nazwali Rzymianie to, co potem, w ustnym, zniekształconym brakiem znajomości łaciny przekazie dało: Gigondas.
To był rodzaj ośrodka wypoczynkowego dla strudzonych podbojami, poszerzaniem terytorium wielkiego Rzymu, żołnierzy Legio secunda Augusta, Drugiego Legionu Republiki. W czasie, kiedy Rzym, przed epoką Imperium, zaczął panować nad Mare nostrum, nad „swoim” morzem, Morzem Śródziemnym i był praktycznie w permanentnym stanie wojny, gdzie się dało!
Nie przypuszczam by wino było jedyną „Wielką Przyjemnością” legionistów na fundowanym przez Republikę urlopie, ale wiemy z przekazów, że z pewnością korzystano z niego w obfitości!
Zeszłam do miasteczka. Wiele miejsc w których mogłabym tego dnia oddać się smakowaniu win, było zamkniętych w związku z obchodami Wniebowstąpienia Pańskiego, ale na kilku witrynach tabliczki oznajmiały, że degustacja i sprzedaż odbywają się normalnie.
Weszłam pod górkę, a potem po stromych wapiennych schodach do jednej z „piwnic”.
Małe pomieszczenie z wysokim sklepieniem pachniało dębiną beczek po winie, ale i świeżo ułożoną podłogą. Za wysokim kontuarem głośno mówiący, szczupły mężczyzna o trochę wyniszczonej, nerwowej twarzy, gestykulował otwierając i zamykając butelki, z których bardzo szczodrze raczył kilku potencjalnych klientów. A może traktował ich jako pretekst, żeby mówić. Niekoniecznie tylko o winach.
Tych kilka osób najwyraźniej bawiło się bardziej jego opowiadaniem, zwracając mniejszą uwagę na to, co serwował.
Tylko drobna kobieta, cała w czerni, o migdałowych oczach, skupiona, bardzo poważnie podchodziła do zawartości stojącego przed nią kieliszka. Obracała w rękach butelkę, odstawiała. Najwyraźniej nie mogła się zdecydować. Zwróciła się w moją stronę. „Pierwszy raz wybieram sama, czy może mi pani pomóc?” Skinęłam głową. Jakże można odmówić w takiej sytuacji! Poprosiłam „o to samo” i błyskawicznie stanął przede mną elegancki kielich kuszący lekko rozkołysaną nerwową ręką sprzedawcy, zawartością.
Prawie czyste grenache, z domieszką syrah, w ciemnorubinowej szacie. Piękny, długi nos. Czarna porzeczka, śliwki, trochę wiśni, może nawet hibiskusa, coś z zapachu mojej Florydy. Nienadmierna kwasowość, duża mineralność. Wytrawne i pełne. Eleganckie. Zaskoczyło mnie.
Bertrand Stehelin Gigondas 2014.
„Pięcioletnie, dobry rok”, rzucił sprzedawca. Ale nie potrzebowałyśmy jego lakonicznej zachęty! Obie je kupiłyśmy. Ja butelkę ona skrzynkę. Podziękowała mi rozpromieniona.
A sprzedawca rozmawiał teraz z kolejną grupą degustujących. Tym razem po angielsku. Usłyszałam akcent i poszperałam w mojej fonetycznej pamięci. Południowa Afryka? Tak, powiedział. Pracowałem tam. Tam też. „Nosiło mnie nieźle, proszę pani, nieźle i długo. Ale najciekawszy był Zanzibar. Tylko tam chciałbym wrócić!”.
Kanciaste gesty, trochę neurotyczne grymasy twarzy, ale ogólnie ciekawa rozmowa.
Najpierw o rodzinie Stehelin, właścicieli Domaine Paillère et Pied-Gu w Gigondas, którzy gdzieś kiedyś przywędrowali tu ze Szwajcarii, byli najemnymi żołnierzami, a od dwudziestych lat siedemnastego wieku są właścicielami ziemi i winnic.
O wspaniałej, pociągającej rudowłosej kobiecie, którą poznał w Zanzibarze. O cudownym życiu tam. O remontowaniu domu tu, we Francji, po to, żeby ją przyjąć wraz z jej małą córeczką. O wizycie w Essex, gdzie mieszkają jej rodzice.
Inaczej mówiąc o tym, że już teraz go nie nosi. Że może chciałby wrócić do Zanzibaru, ale z nią i dla niej…
Kiedy wróciłam do mieszkanka w Châteauneuf-du-Pape, wiosenny mistral powoli się wyciszał. Wyniosłam na taras Bertrand Stehelin, Gigondas 2014, żeby się nim cieszyć przy płowiejącym szafirze nieba. Rozkroiłam pachnącą kusząco kantalupę. Taki flirt słodyczy z taniną…
I wstukałam w Google “Zanzibar” …miejsce, do którego uśmiechały się figlarnie oczy sprzedawcy z Gigondas.