
Moje zdjęcie jest niezbyt ostre, jakby zamglone i choć wynika to z braku zręczności ręki, oddaje nasz nastrój. Mój i Jot, kiedy siedziałyśmy wieczorem za domem, przy okrągłym stole, na którego szklanym blacie panoszyły się owoce mango. Pachniało odurzająco, zmysłowo, pociągająco, słodko i przeciągle. Mango wzywało, kusiło. A my rozmawiałyśmy.
Na stole zmieściły się tylko nasze szklanki z wodą i kostkami lodu. I to dlatego, że kilka owoców powędrowało do paskudnie czarnej, zmiętoszonej plastikowej (ekologiczna ohyda, wiem!) torby, którą miałam zabrać ze sobą.
Pamiętam stary drewniany stół. Na nim mango czuło się lepiej. Jakoś tak dosłowniej i dostatniej. Ręką przeciągałam po chropowatym brzegu, po drewnie wybielonym słoną bryzą i słońcem. Po zakamarkach, w których czaiły się resztki wilgoci wieczornego podlewania, kiedy strumień wody zahaczał niedbale a prowokacyjnie o blat…
Siedziałyśmy w tym nieostrym czasie, o przedzmierzchowej godzinie, kiedy nawet oblane zlotem i rumieńcem mango wydaje się mniej egzotyczne, bo kolory ustępują wieczorowi. Płomienne barwy sięgały teraz czubków palm zasadzonych ręką Jot kilka lat temu. Porosły tak jak przewidywała, dokładnie jak chciała, choć sprawiały wrażenie wielkiej improwizacji, całkowitej swobody palmowego bycia i wniknęła w niewielki blejtram ogrodu, jakby były tu zawsze i stały na straży wieczoru, cienia, spokoju…niezmienności.
Mango pachniało wszechobecnie, oddawało ciepło słońca, które je szczodrze oblewało gorącą kąpielą przez wiele, wiele godzin. Zapach przebił się przez obłok delikatnych perfum Jot. Czułam mango, wdychałam mango, widziałam dojrzałe, bujne, zapraszające mango…To był czas mango odmierzany jego dojrzałością, szczodrością smaku.
O czym rozmawiałyśmy? Znaczenia to nie miało, bo o wszystkich ważnych dla nas w tym mangowym momencie sprawach, a jednak stale myślami wracałam do chłodnego miejsca, sali, do której weszłam z wilgotnego upału. Sali przyćmionej, a przynajmniej tak się wydawało moim oczom po buchającym słońcem parkingu. Wzięłam podaną mi kartkę, wybrałam jedno nazwisko i wrzuciłam kartę do urny. Uśmiechy, uprzejmości, sytość dnia…
Co będzie dalej? Postawiłam krzyżyk przy nazwisku, wrzuciłam mój wybór do przezroczystego sześcianu. Odwrotny proces do wyciągania losu? Nie. Jest różnica między podejmowaniem decyzji a zdaniem się na decyzje innych. Wtedy to bardziej hazard, ruletka…odpowiedni przymiotnik proszę sobie dopisać.
Wybrałam nazwisko. Wrzuciłam swój przemyślany los do urny i wyszłam w subtropik, w jaskrawość dnia. Pojechałam do domu Jot i tam pogrążyłam się w rozkosznym bezczasie słodkiego, oblanego rumieńcem mango…