Józef Chełmoński to przede wszystkim wnikliwy obserwator intuicyjnie dokonujący wyboru tematu. Na wystawie w Warszawie pomieszczono wszystko co trzy wielkie muzea narodowe, warszawskie, krakowskie i poznańskie, mają do zaofiarowania.
Lubię emocjonalność Chełmońskiego, nie utożsamiam go z żadną szkołą, stylem. Jest poza szufladkami. Jest obserwatorem, obserwatorem nie biernym a niezwykle zaangażowanym. Jego „Oberek” furczy sutymi spódnicami, jego roztętnione konie na wiejskich targach mają temperament folblutów, jego kosynierzy modlący się przed bitwą pod Racławicami chwytają za serce intensywnością przekazu…
Chełmoński malował swoje rozpędzone trójki i czwórki, dynamiczne, panoramiczne wręcz obrazy, sceny przed karczmami, błotniste roztopami równiny, egzotyczny dla wielu (spędził lata w Paryżu) światek kresów, który przysparzał mu klientów (w tym amerykańskich), łaknących realistycznie, żywiołowo, z temperamentem odzwierciedlany, nieznany im, daleki świat.
Po powrocie do Kuklówki pod Grodziskiem, gdzie miał swoją pracownię, powstawały obrazy stonowane, spokojniejsze, choć życie osobiste takim nie było. Wyczarowywał rozmarzone pejzaże, gdzie szczegóły gubią się, scalają nie w bezpośredni przekaz, raczej w rodzaj wrażenia, kolorystycznej wizji, impresji. Świt”, obraz z 1892 roku to kwintesencja tego przekazu. Prawie abstrakcja.
Wystawa w Muzeum Narodowym to opowieść o malarzu podzielona na rozdziały życia. Ten ostatni, najbliższy Natury, uznający Jej wielkość obrazami rozedrganymi w słońcu i spowitymi w nitkach babiego lata, najbardziej mnie wzruszył…