Do Morikami, japońskich ogrodów i muzeum w Delray Beach wpadam po drodze. Bywa jednak, że przyjeżdżam specjalnie, żeby się z kimś napić herbaty sencha, która ponoć jest skarbnicą antyoksydantów, a nawet jeśli nie jest to z pewnością dobrze mnie nastraja. A czasem, żeby usiąść na ławeczce w kamiennym ogrodzie (to wolę robić sama), przejść zygzakowatą ścieżką (po zygzaku nie przechodzą złe duchy, gubią się!) do kładki nad strumykiem, w którym pławią się syte, leniwe, czerwonozłote koi (przenośnia przeciętności, bo nie dążą do niczego, po prostu są!).
Wszystkie te elementy są częścią kultury mało mi znanej, wręcz owianej woalem miłej tajemnicy, której odkrywać do końca ani nie chcę, ani nie muszę, a bliskiej spokojem, poszukiwaniem równowagi. Nie tej idealnej, tej na co dzień.
W sali wystawowej ekspozycja z okazji Dnia Dziecka. Japońskiego dnia dziecka, które to święto praktycznie stało się w przeszłości z czasem (jakoś tak) Dniem Chłopca, zanim nareszcie w 1948 roku nie wróciło do formuły obejmującej również dziewczynki!
Finezyjne, precyzyjnie oddane awatary samurajskiego dziedzictwa. Lalki. Tak je nazwano i w sensie semantycznym to uzasadnione. Chociaż to nie zabawki w postaci ludzkiej, raczej przenośnie, figurynki ubrane starannie i precyzyjnie w odpowiednie stroje z przystającymi do przekazu pełnymi dumy, groźby, zawziętości, wyższości wyrazami porcelanowych twarzy. To raczej eksponaty dla kolekcjonerów, a nie zabawki z dziecinnego pokoju. To lalki artystyczne, ale i edukacyjne, pokazujące chłopcom zachowania, wzorce kulturowe, postawy, jakich się od nich oczekiwało (nie wiem, czy czas przeszły?).
Wojownicy przygotowujący się do walki, wyprawy albo siedzący w uroczystej postawie, zbrojni, otoczeni sztandarami. Zwycięzcy. Bohaterscy. Wodzowie. Podziwiałam samurajskie „lalki” w glorii wojowniczej męskości, pogromców potworów, postacie z bajek i legend, szamanów, postaci, które łatwo zagarniały i dalej zagarniają w każdej kulturze wyobraźnię chłopców, zwłaszcza jeśli się ją świadomie na te tematy nakieruje. A to robią dorośli, nie dzieci…
Odpoczęłam nieco od kombatanckiej narracji, przyglądając się cesarskiemu dworowi, w tym lalkowej postaci eleganckiej cesarzowej odzianej w brokatowy zachodni wieczorowy strój i zminiaturyzowane klejnoty. Większość lalek pochodzi z okresu, kiedy Japonia po erze całkowitej izolacji spojrzała w stronę Zachodu. Cesarz Meiji otworzył kraj. Zrobił to gwałtownie, czego zewnętrznym przejawem było przejście na stroje europejskie a poniechanie tradycyjnych, narodowych. Był to szok kulturowy, ale cóż, cesarz może, ma ten przywilej autorytaryzmu, który winien być odczytywany jako postęp. Epoka Meijo rozpoczęła się w 1868 roku. To jej zawdzięczamy napływ młodych mężczyzn z wyższej warstwy do Europy, ale i do Stanów, gdzie podejmowali wyższe studia by powrócić (choć nie wszyscy to robili) z najcenniejszym bagażem: wyksztalceniem.
Wśród wszystkich eksponatów, które zachwycały precyzją wykonania kilka przedstawiało młode matki (w tym cesarzową), w towarzystwie seniora rodu, który ze szczęśliwym uśmiechem na pomarszczonej twarzy trzyma w ramionach nowonarodzonego członka klanu. Kontynuacja rodu zapewniona!
Tylko jedna z lalek matek wyglądała inaczej. I przy tej przystanęłam na długo.
Młoda kobieta siedzi w zsuniętym z ramion kimonie, ukazującym piersi. Porcelanowa cera, delikatny uśmiech spełnienia, powściągliwej radości. Przy niej raczkujący syn zwrócony w stronę widza, pewny siebie, ośmielony, bo mamina ręka spoczywa bezpiecznie na jego główce…
Uosobienie macierzyństwa. Ponadczasowe, ponadkulturowe. To znowu scena/symbol trwania, odnowy. Wydawało mi się, że przypadkiem znalazła się na wystawie wśród męskiego brawado samurajów, wojowników, wielkich bohaterów, cesarskiego dworu… Ale nie! Przecież chłopczyk pozostanie z mamą, w kobiecej części domostwa tylko kilka lat, później przejdzie w twarde ojcowskie ręce, które wychowają go na prawdziwego wojownika!