Na półce stały mini róże, tulipany, hiacynty i afrykańskie fiołki. W tonacji od głębokiej purpury do bardzo jasnego rozniebieszczonego fioletu. Wszystkie w dobranych kolorem zgrabnych kubeczkach z wielkim uchem.
Zawahałam się. Nie tyle nad kolorem co nad potrzebą kupowania doniczkowego kwiecia. Tyle jaskrawych, przepełnionych słońcem barw mam za oknem. Wiecznie kwitnąca bugenwilla i donice przepełnione różowością barwinków…A ja tu, po drodze, bo wstąpiłam tylko po bataty, bez których żyć mi trudniej, zastanawiam się nad maleńką doniczką z fiolkami!
To ten kolor! Zawsze paleta fiołkowo purpurowa była i dalej jest mi najbliższa. Jasne tony lila wprowadzają mnie w nastrój spokoju, ale i koncentracji, może wręcz kreatywności? Otaczam się drobnymi przedmiotami w tych kolorach, ubieram się w nie.
Wybrałam najciemniejszy odcień fioletu, a może purpury. W przesianym drobnymi pasmami cienia słońcu trudno było o dokładne jego przypisanie. Zresztą piękno czegokolwiek i kogokolwiek nie polega na precyzji definicji… Zdecydowanym ruchem zdjęłam jasnofioletową doniczkę z półki.
„Jeden z kolorów zorzy polarnej” pomyślałam.
Weszłam w głąb sklepu. Po słodkie kartofle, główny powód moich odwiedzin w Trader Joe’s.
Wszyscy, którym los zdarzył być na północy, oglądali ostatnio na nieboskłonie wykwity fioletowych barw malowanych wprawną ręką Pani Natury. Na południowo zachodniej Florydzie zorzy polarnej nie oczekiwano, a jednak. Geomagnetyczna mega burza sprawiła, że widzialna była i w subtropikach! Moi znajomi z Naples nockę zarwali, ale nasycili oczy niebieskościami i purpurą, grą świateł. Swoisty spektakl lumières (bez dźwięku).
Wróciłam z nieba na ziemię i szukałam wzrokiem batatów. Są! Trzy rodzaje. Kupuję zawsze ten miejscowy, brzuchaty, pękaty, o cienkich końcach, miękki i delikatny po upieczeniu. Ale mój niesforny wzrok powędrował tym razem, bez żadnego uzasadnienia krzynkę dalej:
Murasaki. Słodkie kartofle z Japonii. W kolorze…fioletowym.
Fioletowy dzień. Ileż razy przechodziłam koło nich i sięgałam po te „moje”, o pomarańczowej skórce i miąższu, te oswojone smakowo, zaakceptowane.
Tym razem wyciągnęłam rękę po Murasaki. Fioletowa skórka, której walory kolorystyczne podkreślała fioletowa siateczka i napis. Dobry marketing. „Kobiety lubią fiolety”, powiedział mi kiedyś znajomy zajmujący się zawodowo reklamą kosmetyków.
Kiedy wróciłam do domu wrzuciłam „Murasaki” w paszczę wszechwiedzącego Google’a, który na szczęście nie zbzikował w wyniku geomagnetycznej burzy.
No cóż, moje bataty okazały się kartoflami z Luizjany! To znaczy oryginalnie, owszem tak, są japońskiej proweniencji. Odmianę Murasaki o fioletowo purpurowej skórce i kremowym miąższu wyhodowano w Luizjanie, i wprowadzono na rynek w 2008 roku. A w ogóle to uprawiane są obecnie głównie w Kalifornii. Nadano im egzotyczną i tajemnicami Wschodu pociągającą nazwę, która w japońskim oznacza kolor purpurowy.
Ha! Jakże to proste w sposób pozornie skomplikowany!
Wieczorem przeglądałam zdjęcia, na których znajomi z zachodniej Florydy uwiecznili fiolety, niebieskości i purpurę zorzy (polarnej?). Zajadałam się pieczonymi Murasaki. Kremowe, delikatne, z lekką nutą orzechową. Pysznie chrupiąca cienka skórka!
I patrzyłam na maleńką doniczkę z fiolkami, dla której na razie szukam stałego miejsca w moim domu…
Fiołkowy, fioletowy dzień. Zawdzięczam go nagłym zmianom pola magnetycznego Ziemi, a właściwie plamom na Słońcu!