Marmurowe nabrzeże schodzące lekką pochyłością w kierunku Tagu pokrywa w niektórych miejscach cienka warstwa zielonawoszarych wodorostów. Szlachetność kamienia znika pod nią. Schodziłam ostrożnie: przy odpływie powierzchnia wydawała się śliska. Ale nie była. Kilka kobiet o azjatyckich rysach robiło sobie zdjęcia śmiejąc się do siebie dyskretnie.
Na końcu łagodnej stromizny dwie potężne kolumny. Proste, eleganckie, smukłe mimo wielkości. Całość służyła od końca XVIII wieku reprezentacji na najwyższym szczeblu, umocnieniu image’u stolicy potężnego państwa. Z marmurowej pochyłości u ujścia Tagu droga wiedzie prosto do barokowej Lizbony drugiej polowy XVIII wieku, do przepychu, wielkości i pompy Placu Handlowego (Praça do Commércio), który mieszkańcy często nazywają Terreiro do Paço, pałacowym skwerem. Przed trzęsieniem ziemi w 1755 roku mieścił się przy nim pałac królewski. Na środku ogromnego, lśniącego białą kostką placu pomnik króla w pozycji majestatycznej, wszechogarniającej, uwiecznionego na ukochanym wierzchowcu o imieniu Gentil, koniu rasy luzytańskiej, Alto Real. Król nie był mocarny jak wystawiony mu za życia pomnik, państwem sterował wszechwładny markiz de Pombal, despota/dyplomata (pozorna sprzeczność), ale to inna opowieść.
Nie widziałam jeszcze nigdy placu, kolumn i nabrzeża od strony Tagu. Kiedy odbudowywano Lizbonę, Eugenio dos Santos, architekt kierujący tym ogromnym przedsięwzięciem, przeobrażającym miasto w nowoczesność (architektonicznego jedynie) Oświecenia, zaproponował budowę reprezentacyjnego nabrzeża. Plac z łukiem triumfalnym wkomponowanym w z rozmachem zaplanowaną całość, stwarza jeszcze większe wrażenie od strony wielkiego rozlewiska potężnego Tagu.
Ostatnią osobistością, która przy fanfarach i w celebrze skomplikowanego (już nieistniejącego) protokołu, przybiła do tego nabrzeża była młoda, smukła, uśmiechnięta królowa Anglii, Elżbieta II, z nieodłączną torebeczką na przedramieniu, odziana w dopasowany żakiet i spódnicę trzy czwarte. Był rok 1957. Trochę z tylu towarzyszył jej małżonek. Marmurowe nabrzeże pokryto dywanem. Oglądałam brytyjską kronikę z tego wydarzenia. Biało-czarną, ale jestem przekonana, że dywan pysznił się bogatą czerwienią!
Stałam na Cais das Colunas nie pierwszy raz. Był wieczór. Tym razem bezwietrzny, zloty, podeszczowy, lśniący. Na obu kolumnach usadowiły się mewy. Trwały w statecznym bezruchu, należały do krajobrazu i swoistego obrządku. Tag cierpliwie przybijał niewielkimi falami. Zapach rzeki i wtłaczanego przypływem oceanu.
Po jego drugiej stronie Miami, dokąd za kilka dni miałam odlecieć…