https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://bonito.pl/k-654105251-moja-noc-z-irma
https://sklep.wydawnictwopg.pl/pl/p/Moja-noc-z-Irma/82

Słabo mi się spało w czasie lotu z Miami do Warszawy. Rozmawiałam z miłą sąsiadką. To jedno. I jak zawsze myślałam, może nawet w półśnie, drzemiąc, o tym co by mi się tam marzyło robić.

Za każdym razem mam jakąś wizję tego co bym chciała. Co zresztą prawie nigdy spełnić się nie może, bo jest rodzajem projekcji marzeń. A jadę z wieloma projektami, projekcikami. Tym razem priorytetem, takim początkowym, miało być wydanie tomiku moich czterowierszy pisanych na Florydzie i w czasie godzin nad Atlantykiem powstawała jego makieta.

Jednak w tle zdominował moje myśli zapach fioletowo niebieskiego bzu. Usiłowałam go sobie dokładnie przypomnieć. Kiście bzu na moim żoliborskim podwórku.

Biel kwiatów i zapach lżejszy niż innych barw. To stary krzak. Daje sobie radę koło trzepaka, na którym fikałam koziołki. Dawał sobie radę i wtedy, kiedy na dużo spokojniejszym teraz podwórku była za moich czasów chmara dzieci. Koło trzepaka stałam z Hanią, Basią czy Krysią. Chłopcy wdrapywali się na dąb obok śmietnika. Dąb, który należał kiedyś do ogrodu Melchiora Wańkowicza. Często dostawało się białemu bzowi. Teraz jest krzywy, wypaczony tym naszym dzieciństwem. Nikt koło trzepaka się nie kręci, a na nim wiele, wiele warstw farb…warstwy kolejnych etapów życia stale zmieniającej się wspólnoty mieszkańców.

I jest jeszcze bez na uliczkach za domem. Jak tylko wyjdę przez tylną furtkę (oczywiście, jeśli klucz zaskoczy za pierwszym razem, bo jeśli nie to skupiam się na tej czynności: kliknie czy nie, zamiast na świecie pozafurtkowym), wchodzę w obłok zapachu bzu niebieskiego. Ma więcej szczęścia niż biały krzak przy trzepaku i śmietniku: rośnie w malutkim ogródku przed krańcowym segmentem. Ma przestrzeń dla siebie. I słońce dla siebie, szczególnie rano. Stąd ten zapach ogarniający mnie, kiedy wychodzę wcześnie w wiosenny chłodek.

Przez wiele lat nie trafiałam na kwitnienie. Byłam na ogół za późno, po prostu nie wbijałam się w sezon. W moim półśnie w samolocie, który w ciągu jedenastu godzin miał przemieścić mnie z życia florydzkiego w warszawskie, pachniał ten niebieski bez. Zwykły, pojedynczy, niewypieszczony, nie ten bogaty pełnią podwójnych fioletowych kwiatów. Piękny swoim kwiatowym minimalizmem. I pachnący najintensywniej z bzów.

Wyszłam z samolotu w chłód i słotę. W polską wiosnę, która lubi sobie drwić z kalendarza. Wyszłam w klimat umiarkowany zmienny. Byłam przygotowana. Kurtka i czapka w podręcznym, bo trzeba było zejść do busu i niejeden już raz miałam to doświadczenie. Nawet latem rzadko mi się zdarza, żeby wylądować w super pogodę. To rzecz jasna nie mąci mojej radości. Może tylko nieco owiewa ją chłodnym, mokrym wiatrem. No, rękaw podstawiony pod samolot pewno by ją jednak wzmógł!

Tego pierwszego dnia chciałam urzeczywistnienia, choć częściowego, mojego marzenia, które snuło się w ciągu nocnego lotu z tętniącego ciepłem Miami do chłodnej Warszawy. Ubrana pracowicie (wielowarstwowo), wyszłam na przedwieczorną inwentaryzację po żoliborskich uliczkach.

Bez tym razem mnie nie zawiódł. Nie miał jeszcze siły rozwinąć się w pachnące pąki. „Tym razem go podpatrzę”, pomyślałam.

Ale czy „bez”? Większość z nas używa tej nazwy w głębokim przeświadczeniu, że odnosi się ona do niebieskawofioletowych pęków o delikatnym zapachu kwitnących w maju na drzewkach i krzewach o ciemnozielonych owalnych, ostro zakończonych liściach.

A tak nie jest. Używamy nazwy błędnej, albowiem bez to lilak, a bez to czarny bez. No dobrze, nie będę wprowadzać semantycznego niepokoju. Po kolei.

„Bez” należy do rodziny oliwkowatych i prawidłowo powinniśmy nazywać go lilakiem. Lilak jako słowo pochodzi z daleka, tak jak i sama roślina. Przyszła do Europy, w XVI wieku z Imperium Osmańskiego. Nazwa ma więc konotacje arabskie, perskie. Lilak zadomowił się świetnie nie tylko na europejskim kontynencie. Początkowo sadzono tylko rodzaj o pojedynczych niebieskofioletowych kwiatach, ale w 1613 roku pojawił się lilak białokwiatowy, a w XIX wieku wyhodowano odmianę pełnokwiatowa.

Praktycznie wiosna buchnęła lilakowymi odmianami po 1875 roku, kiedy francuski ogrodnik stworzył ich około dwustu!

Rozczarowałam się bardzo, kiedy dowiedziałam się od znajomego warszawskiego ogrodnika, że oryginalnych, tych pierwotnych lilaków nie ma już nigdzie i to co uważam za tę najprostszą (i najmilej mi pachnącą!) odmianę, też nią nie jest.

Bez/lilak dziczeje często, ale to co widzimy naokoło to kultywary, czyli odmiany sztucznie wyhodowane. I mamy ich podobno teraz, w pierwszej połowie XXI wieku ponad tysiąc. Jest z czego wybierać. Ostatnio podziwiałam maleńką wersję kwiatową z drobniutkimi listkami przed serockim domem rodzinnym. Rozwija się później, poinformował mnie mój Brat, ale kwitnie dwa razy w roku. Późnym majem i wczesną jesienią. Pachniał ten drobniutki lilak, przezornie zasadzony w nasłonecznionym miejscu, intensywniej od swoich większych, potężniejszych krewnych.

Dlaczego przenieśliśmy nazwę „bez” na lilak nie wiem, ale wiem, że język ma swoje własne drogi, które my tylko częściowo wytyczamy. Uzus, zwyczaj używania słowa jest niekiedy niewytłumaczalnym sprawcą. Coś się przyjmuje i zostaje. Coś zostało nie tak przetłumaczone, przypisane. Tak było z naszym bzem, który jest lilakiem.

Bowiem bez, ten prawdziwy, to bez dziki, nazywany powszechnie „czarnym bzem”, choć ten czarny jest jednym z trzech gatunków znanych w Polsce. „Czarny” nazwany został dla koloru nie kwiatów a owoców. Należy do rodziny piżmaczkowatych. Czaruje śnieżnobiałymi, wieczorem jasnokremowymi baldachimami drobnych kwiatków o słodkim, ulotnym zapachu.

Czarny bez jest jedynym gatunkiem jadalnym bzu. Zresztą wielu z nas zna go z cukierków, syropów, gdzie przyjmuje godną łacińską nazwę sambucus. Brzmi znajomo, prawda? I przeciwwirusowo, bo to właściwość przynosząca czarnemu bzu sławę i popularność.

Pamiętam majowe przedpołudnia, kiedy z mamą i ciocią wyruszałyśmy ku warszawskiej cytadeli a tam, na poboczach bielił się czarny bez. Zbieraniem dyrygowała ciocia i nie było mowy o odstąpieniu od reguł, które sama tworzyła. Przede wszystkim krzewy blisko drogi nie wchodziły w grę, albowiem „czarny bez wchłania nieczystości z ulicy jak gąbka!”. Kwiaty muszą być dojrzałe, ale nie przejrzałe, ścina się je delikatnie, najlepiej nożyczkami i układa luźno w koszyku, tak aby nie wytrzasnąć z nich cennego pyłku, z którego sporządzony zostanie sok. No nie tylko sok, bo wuj robił z tych cenności „bzówkę”, którą wspominam z rozczuleniem. Niewielką jej buteleczkę znaleźliśmy z Bratem kilka lat temu w jakimś domowym zakamarku. Zawartość pachniała jakby dopiero co została przyrządzona.

Kwiaty, to znowu reguła cioci, muszą być suche. „Po deszczu bzu zrywać sensu nie ma”, mawiała. Chodziło o ten pyłek, nadający potem sokowi głęboki smak i zapach. Pyłek o właściwościach leczniczych.

Ale to był dopiero początek. Po powrocie do domu rozkładało się kwietne baldachimy na papierze lub płótnie. Miały „odpocząć”, ale pod tym czasownikiem kryła się raczej dbałość o to by nie zawsze zauważalne drobne insekty opuściły miłe im środowisko. I dopiero potem następowało to, co z Bratem ceniliśmy najbardziej. Doraźne korzystanie z dobroci czarnego bzu: naleśniki!

Zresztą praktycznie nie były to naleśniki, ale baldachimy bzowych kwiatów maczane szybkim ruchem w cieście i kładzione na patelnię. Potem brało się taki rarytasik za ogonek i zjadało z wielkim smakiem! Ogonek natomiast jest raczej gorzki, więc służył tylko jako pośrednik między zjadaczem a zjadanym.

A „bzówka” wujka? Marzyło się o niej w czasie przeziębień, ale póki byliśmy dziećmi ograniczano naszą swobodę smakowania do (pysznego) syropu. W późniejszych latach niejeden wieczór rodzinny był jej poświęcony.

W imię bzu chciałabym złożyć pewne oświadczenie (niezobowiązujące do niczego, jak to często oświadczenia):

Otóż sama waham się czy mam na lilak mówić bez. Z pewnością prawidłowa nazwa kiści niebieskiego pachnącego wiosną kwiecia powinna brzmieć „lilak”. Niemniej przyjęta, popularna nazwa nieodmiennie kojarząca się z majem, początkiem (kapryśnego) ciepła, to „bez”. I przyznam się, że w moich czterowierszach używam tej nazwy. Skojarzenia nie pozwalają mi jej zmienić…