
Opowiadania
“Nocne loty”
Wiele razy spędzam niewymownie długie godziny w samolocie przemieszczającym mnie z jednego kontynentu na drugi. Te nocne loty z Nowego Jorku czy Miami do Europy są pożywką dla historyjek, opowiadanek, dają asumpt do przemyśleń…Wiele razy rozmawiam z ludźmi, których nie znam, najprawdopodobniej nigdy więcej nie zobaczę, na tematy bardzo osobiste.
Czy anonimowość wywołuje ten rodzaj otwartości?
Tym razem chciałam być na lotnisku w Miami dużo wcześniej. Po wariackim ściganiu się z czasem kilka miesięcy temu, kiedy leciałam do Lizbony, postanowiłam przybywać (to taki „nobliwy” czasownik!) tak, żeby ani międzystanowa I-95 ani Florida Turnpike nie były w stanie mnie zaskoczyć nagłymi przekierowywaniami ruchu. Owszem mogę pojechać na lotnisko kolejką i dwa razy, kiedy z niej skorzystałam. Za każdym wystąpiły „nieprzewidziane okoliczności” na trasie. „To wyjątkowe” mówili znajomi. „nam się to nigdy nie zdarzyło” i kręcili głowami, ale ja po tych dwóch próbach ten rodzaj przemieszczania się wyeliminowałam.
Przyjęłam radę Przyjaciela i wyruszyliśmy na kilka godzin wcześniej. Albowiem przedzieranie się przez boczne drogi, zapchane do niemożliwości z powodu wielkiej kraksy paraliżującej wielopasmową stradę zostawiło ślady na mojej psychice. Wpadłam wtedy w ostatnim momencie na „odloty”, na szczęście bez bagażu oprócz ręcznej zręcznej walizeczki na tysiącu kółkach. Uroczy uśmiech kobiety obsługującej stoisko TAP (linie portugalskie) powstrzymał mnie przed panikarskim: „za późno, prawda, nie polecę?”.
– Wiemy o wypadku. Wiele osób się spóźniło. Czekamy.
W tym momencie przez te same drzwi, które chwilę wcześniej pokonałam w maksymalnym stresie weszła kobieta z trzema ogromnymi walizkami. Powoli przetoczyła bagaż w stronę stanowiska TAP-u. „Okropny wypadek, prawda?” powiedziała gdzieś w przestrzeń.
„Odtąd”, postanowiłam wtedy, „wyruszam z domu jak ten chłop do pociągu!”.
Tak więc siedziałam wygodnie obok Przyjaciela i prowadziłam spokojnie, wręcz zrelaksowana. Nawet nie zapomniałam tym razem kanapek, które zrobiłam sobie „na pierwszy głód”. Po drodze zauważałam rzeczy, których bym normalnie nie dostrzegła. Na przykład kępkę dzielnych palm, które wcisnęły się głęboko w cywilizację z postanowieniem pokonania betonu, albo oświetlone boisko do baseballu w środku kłębowiska wiaduktów.
Postawiliśmy samochód w północnej części Flamingo Parking na wysokości wejścia numer 15, skąd odchodził dreamliner do Warszawy.
Anonimowość w czasie lotu. O tym rozmawialiśmy, kiedy już komfortowo zameldowałam swój bagaż i popijaliśmy cappuccino decaf z bardzo wzburzonym, ale tylko letnim migdałowym mlekiem. Tyle razy się w czasie tych nocnych lotów zastanawiałam jak to się dzieje, że rozmawiam z całkowicie mi obcą osobą i słucham, albo sama opowiadam dzieje swojego życia, małżeństwa, miłości, kariery zawodowej…I dlaczego intensywniej, przynajmniej w przypadku mojego doświadczenia, odbywa się to na trasie do Europy, czyli właśnie w trakcie nocnego lotu. Wynurzenia, które zapadły mi najgłębiej w pamięć, niejednokrotnie zaskakujące, albo urocze, to opowieści nocne. Szmerek półszeptu między pasażerami przykrytymi kocykami, pijącymi wodę i nie tylko, przegryzającymi jakieś batoniki, zapadającymi w drzemkę, która daje siłę na opowiedzenie kolejnego rozdziału podniebnej sagi z własnego życia. Czy sprawia to nastrój samolotowego wieczoru i nocy? Czasem te rozmowy, często monologi, rozpoczynają się w poczekalni, przed lotem. Szczerze, unikam tego. Mam swoje przemyślenia na ten czas oczekiwania i przekładam je potem, kiedy już siedzę w samolocie, na godziny nocnego lotu. Coś się zawsze ulęgnie, przyjdzie jakiś pomysł albo na przykład słowa klucze do wiersza czy historyjki. No i wymyślam siebie na ten czas przebywania tam, gdzie długą nocą podążam. Gdziekolwiek to „tam” jest.
– Czy mogę usiąść obok pani, usłyszałam nad sobą.
Krucha, drobna młoda kobieta. Wysokie kości policzkowe, migdałowe oczy, długie kasztanowe włosy zebrane pozornie niedbale. Mój ulubiony kolor. Taki nadałam bohaterce mojej pierwszej książki.
– Oczywiście, proszę, odpowiedziałam.
Tym razem leciałam z Niunią. Siedziała bardzo grzecznie w swojej granatowej torbie Sherpa, ale wystawiła ciekawy łepek. Wielkie uszy sterczały jak radary. Czułam, że to mój piesek przyciągnął jej uwagę. Niunia tak ma. Przyciąga.
– Jaki słodziaczek! Jaka grzeczna. Nie pytam czy mogę pogłaskać, bo taka jest delikatna, pewno by tego nie lubiła.
– To prawda, nie przepada za tym! Zaskoczyła mnie. Spodobała mi się. Wzbudziła moją ciekawość.
– To nie są zabawki. Traktujemy je, niesprawiedliwie, jak nasze ukochane pieszczoszki i zastanawiam się często, dlaczego potrafimy okrutnie zabijać zwierzęta, żeby je zjeść, sama jestem mięsożerna, a te istotki darzyć ogromną emocją, bo do nas przynależą, są nasze. Mam na imię Maja. Gdzie pani siedzi? Chciałabym usiąść koło pani.
Znowu mnie zaskoczyła. „Pewno nie będzie spania”, pomyślałam.
Zamieniła swoje miejsce i usiadła koło mnie. Miejsce między nami było puste i w czasie lotu należało do Niuni. Luksus!
– Też mam pieska, w Warszawie. Mieszkamy z partnerem w Teksasie, w Houston. On ma tam swoje firmy. Latamy bez przerwy, on to lubi. Dlatego nie mam swojego pieska ze sobą. Teraz przeprowadzamy się na Florydę, gdzie powstanie nasz dom.
-Gdzie?
– Vero Beach. Przepiękne miejsce. Jemu się podoba bardziej niż mnie, ale tam rzeczywiście jest urokliwie subtropikalnie! Boję się wilgotności, więc latem będziemy się wynosić. Ja mam Warszawę, tam mieszka mój ojciec i siostra. Też mój synek i Gonzo.
Zrozumiałam, że Gonzo to piesek.
Naprawdę chciało mi się spać, byłam zmęczona kilkoma dniami przed odlotem, kiedy, jak to Przyjaciel mówi, starałam się wszystko ogarnąć i zabezpieczyć. „Nie umiesz inaczej!”. Raczej tak.
– Czemu pani nie pyta skąd jestem. Nie wyglądam na Polkę, prawda? Urodziłam się w Wietnamie.
Mówiła wypielęgnowana polszczyzną.
– Wie pani, przynależność narodowa to często wybór, jak dla wielu z nas mieszkających w USA. I nie wiem, czy lubię ją określać wyglądem. Prawda, ma pani rysy bardziej azjatyckie niż na przykład mazowieckiej dziewczyny, ale ja nie przepadam za szablonami, to takie niepotrzebne i niebezpieczne. Czytam teraz na nowo „Rzeczpospolitą Obojga Narodów” Pawła Jasienicy. Korona i Litwa, katolicyzm i prawosławie, ta niemożliwość ogarnięcia wschodniej granicy….
– Nie mam specjalnie pojęcia o tej książce i o historii Polski, powiedziała z rozbrajającym uśmiechem.
– Nie szkodzi. Pani urodziła się w Wietnamie, mieszka pani w Stanach…
– Mój ojciec przyjechał z Wietnamu do Warszawy ze mną. Miałam pięć lat. To było ponad trzydzieści lat temu. Zaczął od maleńkiej restauracyjki. Teraz jest w bardzo komfortowej sytuacji. Kształciłam się w Polsce. To prawda, byłam wtedy jedyną „inaczej wyglądającą” w mojej klasie. Nigdy nie czułam się „inna”. Może czasem zdarzały się jakieś nieporozumienia, ale wie pani, jakie są dzieci. Potem wyjechałam do Francji. Tam urodził się mój syn. W Paryżu. Jego ojciec jest Polakiem. Nie umieliśmy tego związku utrzymać. Rozwód. Nie pasowaliśmy do siebie. Mój obecny partner mówi po polsku. Jego żona była Polką.
– A więc mieszka pani teraz w Stanach, ale wraca do Warszawy, do rodziny i synka…
– Myślę, że wiem o co pani chce zapytać. Przepraszam, że przerwałam. Kim się czuję, prawda?
Za okienkami świtało. Byliśmy już bardzo blisko. Nad Polską. Nad Warszawą. „Będę super, super niewyspana”, pomyślałam.
– Czuję się Polką, zawsze czuję się Polką! To- pokazała wskazującym palcem w dół – jest mój kraj! Zaskoczyłam panią?
– Nie.