Jest lubiany i obrano go ptakiem Florydy. Niepozorny a wszechobecny. Niewielki, szary. Trochę czerni i biel w podbiciu skrzydeł. Należy do rzędu wróblowatych.
Mocking bird. Przedrzeźniacz.
Mimus polyglottos, czyli naśladujący wiele języków, co oczywiście w ptasim przekładzie powinno raczej znaczyć naśladujący wiele głosów. I doprawdy nie wiem czemu nadano mu tę nieco lekceważącą, a może tylko żartobliwą nazwę: przedrzeźniacz. On nie przedrzeźnia, nie nabija się z nikogo, lekce sobie innych nie waży a tylko zna wiele ptasich idiomów, dźwięków otoczenia. Mówi wieloma głosami, wyśpiewuje i wyćwierkuje wschody i zachody, pilnuje słońca, swojego gniazda. W budowaniu domu jest dość niechlujny, ale nie nierozważny. Zbyt wiele uwagi i czasu, a na pewno ptasiej energii, poświęca na wielostylowe wokalizowanie. Buduje swój dom znosząc nie tylko patyczki, kłaczki palmowej kory. Nie pogardzi kawałkami odpadów, jakie niektórzy z nas beztrosko rzucają na trawnik. Aluminiowa folia, fragmenciki plastikowych opakowań należą do programu. Rodzaj utylizacji wprowadzonej przez ptaka z inwencją twórczą nie tylko w dziedzinie śpiewu. Kłóci się z innymi o jakieś włókno zwiędłej trawy. Ale nie ma w sobie czegoś z ptasiego pieniacza. Zaznacza w ten sposób swoją małą obecność. Jest swarliwy w rodzinie, z najbliższą mu ptasią istotą, czyli partnerem/partnerką. Nie wydziobują sobie oczu, ale nie mają jednego zdania na temat z czego sklecić gniazdko. w którym za niedługo pojawi się kilka niewielkich jajeczek. Może trzy, może cztery. I dopiero wtedy, kiedy to gniazdo się pojawi…prawie przestają śpiewać. Wtedy sprawy nabierają powagi. Potomstwo to priorytet dla każdego gatunku.
Słowika udaje przedrzeźniacz w czasie zalotów i zaręczyn. Potem jest już głównie pilnowanie. Te małe jajeczka o pastelowym kolorze, jak wielkanocne, są przedmiotem niepowstrzymanego łakomstwa ze strony wszystkich! Bo prawie wszystkie ptaki oprócz kolibrów i wróbli są większe i silniejsze od niego. Iguany wdrapują się po gałęziach sprawnie, choć pozornie jakby w jakimś hipnotycznym śnie. Nic ich nie przepłoszy, może tylko ingerujący w przyrodę człowiek. Czasem sprawia to moja szczotka. Ale i na nią iguana reaguje dopiero w ostateczności, wtedy pryska, odbija się w nagłym przypływie gadziej adrenaliny swoimi umięśnionymi do niemożliwości tylnymi łapami, i już jest o wiele metrów dalej, nieosiągalna.
Z wąskimi wężami o lśniącej skórze wibrującej w słońcu czernią (Black Racer), które klimat południowej Florydy lubią i wspomagają nasze wysiłki w zwalczaniu niektórych gryzoni, jest trochę trudniej. Nie odróżnisz ich od kory, a wspinają się swoim giętkim ciałem sprawnie, okrężnym ruchem przemieszczając się pośród listowia w kierunku gniazda, nad którym w rozpaczy, krzycząc po ptasiemu ratunku, krąży para przedrzeźniaczy. Nie dają za wygraną, podfruwają jak najbliżej drapieżcy, wiedzą, że dziób nie pomoże, ale niepokojenie daje czasem efekt.
Dzioby mają szanse tylko przeciw innym dziobom, nawet tym wielkim. Wrony i kawki to najgorsi wrogowie. Czasem kilka innych przedrzeźniaczy dołącza do sfrustrowanych niemocą rodziców i…udaje się im odpędzić intruza. Długo i tryumfująco, wydając jakieś sobie znane bojowe okrzyki lecą wtedy za niedoścignionym przecież dla nich wielkim i łakomym ziomkiem. Lubię ich wytrwałość i niepoddawanie się. Można się od nich uczyć. Mały nie znaczy słaby!
Obserwuję „moją” parę od kilku lat. Te niewielkie, niezwykle energiczne ptaszki, przepięknie wyśpiewujące hymn na cześć porannej rosy, tylko część roku spędzają w parach. W lutym zaczyna się okres oczekiwania. On jest na miejscu pierwszy. Woła, nawołuje, improwizuje. I w końcu zjawia się ona! Zaczyna się flirt. Bardzo śpiewna lekkość ptasiego bytu. Wszystko przed nimi: klecenie niezdarnego gniazda, potem składanie pastelowych jajeczek, których skorupki tyle razy widziałam pod drzewem, kiedy coś poszło nie tak.
I uciążliwe naprzemienne wysiadywanie przez kilkanaście dni. Jedno siedzi, drugie rozprostowuje skrzydła, wzlatuje na sam czubek królewskiej palmy, wyśpiewuje radość o poranku, a potem nadaje co chwila krótkie komunikaty, uspokaja to drugie, że wszystko w porządku. Drugie siedzi cicho i cierpliwie czeka na zmiennika.
Z pary, którą pamiętam z mojej pierwszej florydzkiej wiosny, został w tym roku tylko jeden. W zeszłym sezonie widziałam jak w obronie gniazda ten drugi złamał skrzydło. Siedział potem głównie na drzewku, schodził z niego pomagając sobie dziobem, zeskakiwał na trawę, żeby coś przekąsić. Zdrowy stał wtedy na czatach, obserwował. Cały czas, kiedy zraniony partner skubał na dole, czuwał na czubku drzewa, na dachu, na antenie. I ćwierkał. To były krótkie wypowiedzi, nie śpiew. Nie chodziło o flirt, podrywanie, namiętność, nie o pokazywanie swojego ptasiego ego, sprawności. Uspokajający monolog z góry, skubanie na dole.
Kiedyś jednak został sam. Zraniony zniknął…
Na wiosnę czekałam, samotny ptaszek przyleciał, rozglądał się, ale mimo wyśpiewywania peanów na cześć różowości zachodów, był sam. Stale sam. Śpiewał, naśladował, cichł i znowu godzinami całymi dawał znać okolicznym przedrzeźniaczom, że jest sam, bardzo sam. I w końcu, któregoś z tych lutowych dni, kiedy poranny chłodek cieszy i wciąga uśmiech na twarz, zobaczyłam drugiego.
Bardzo szybko zabrały się do chaotycznej roboty. Może te ich dziwne budowle są rodzajem kamuflażu. Wyglądają jak rzucone bardzo niedbale przez wiatr między gałęzie, jak coś co po prostu utknęło w nich, zawisło i zostało.
Obserwuję moją parkę, kiedy siedzę za siatką lanai. Nie przeszkadzam im. Czytam, szperam w Internecie albo piszę. Nie wzbudzam w nich niepokoju. Zajmuję się swoimi sprawami, one swoimi. Lubię ich obecność, krzątanie się, kłótnie, przepędzanie wścibskich sąsiadów ze swego terytorium.
Czasem pomogę im odpędzić nieproszonego gościa. Niedawno dały mi znać, że dzieje się coś niedobrego.
Jeden z nich wczepił się w siatkę. Rozczapierzył skrzydła jak palce ręki wyciągniętej w geście poszukiwania pomocy. Skrzeczał, odfruwał, powracał. Drugi zataczał niewielkie kręgi nad drzewem.
Zaczęłam się rozglądać. Żadnego ptaka rabusia na horyzoncie. Żadnego widocznego napastnika, ale coś przecież wywołało tę reakcję.
Nareszcie zauważyłam. Wąż „czarny biegacz”. Niejadowity, pożyteczny, ale też wielki amator ptasich jajek. Okręcił się zręcznie wokół dolnej gałęzi drzewka, na którym gniazdo mają co roku przedrzeźniacze. Długi na półtora metra, czyli dorosły. Zobaczyłam go tylko dlatego że się poruszył. Tym niesłychanie odpychającym wężowym ruchem, który wywołuje ciarki na plecach. Nad tym wszystkim krzyk oszalałych, bezsilnych ptaków.
„Skrzeczenie nic nie pomoże”, pomyślałam. Czarne biegacze co prawda głuche nie są, ale wyższych tonów nie rozróżniają. A poza tym wiedzą, że są bezkarne.
Nie wiem, jak złapałam szczotkę. Głęboki oddech i nawinęłam węża na nią. Jakoś tak. Zeskoczył na niższą gałąź. „Trudno” pomyślałam, „coś zaczęłaś, to skończ!” Za trzecim razem dał mi tyle czasu, że odniosłam go na kilka kroków i odrzuciłam w przeciwnym do gniazda kierunku.
Cisza. Ochrypłe skrzeczenie ptasiego przerażenia ustało. Oba przedrzeźniacze chwilę krążyły koło mnie, potem odfrunęły do gniazda.
Czemu to zrobiłam? Ingerencja w przyrodę. Chwilowa. Wąż wróci, mnie w lanai nie będzie. Więc po co? Ludzka próżność. Czczy gest, zakłócenie porządku natury…. Na pewno tak.
Obrona gniazda małego szarego ptaszka, który usadowił się w krzaku przed moim oknem, umila ranki i wieczory, jest zadziorny, charakterny i nauczył się naśladować poszczekiwanie mojego pieska, nie jest żadną miarą logicznie uzasadniona, ale czy musi być?