Na zewnątrz urocza wiosenna bryza, jakieś dwadzieścia kilka niewilgotnych stopni. „Podleję roślinki w doniczkach”, pomyślałam i z tym nastawieniem oraz ulgą z powodu ogólnie ogarniętego, kolejnego zresztą, tekstu dla Em, wyszłam na patio.
Potrząsnęłam lekko konewką. Niedużo wody, ale starczy. Podeszłam do pierwszej doniczki z alokazją amazońską. Nie bardzo mi się udawała, póki nie zrozumiałam, że lubi mieć towarzystwo. Wybrałam jej fioletowo srebrne trzykrotki i rodzaj mchu o delikatnej, seledynowej zieleni. Zaakceptowała i rośnie wielkimi pożyłkowanymi liśćmi. Pod słońce przyjmuje na siebie fiolety. Ozdobna, ale kapryśna w prowadzeniu.
Przechyliłam konewkę delikatnie. Szyjka nagle przeważyła w dół.
Wiem, znam, to się zdarza. Mała jaszczurka, albo żabka. Albo coś większego Raz był wąż, ciemnobrunatny, prawie czarny. To niejadowite stworzenia, ale nie lubię się z nimi stykać bezpośrednio.
Potrzasnęłam mocniej i coś w szyjce się przesunęło. Zajrzałam do środka. Ostrożnie. Najpierw założyłam gogle, których używam, kiedy zajmuję się nieprawdopodobnie kolczastą, amarantową bugenwillą.
Lekki chrobot, jakby w szyjce konewki siedziało coś żywego i na tyle silnego, że przywarło, wcisnęło się głębiej.
„Dobrze, że żywe”, pomyślałam, bo ileż razy, mimo że konewka przykryta, znajduję w niej utopione jaszczurki.
Trudno, musiałam zadziałać brutalnie. Mocno potrzasnęłam. Chlupnęło. Coś wypadło do niewielkiej ilości wody i schowało się z powrotem. Błysk. Chwila. I łapka…
Żaba.
Przechyliłam konewkę. Wypadł bury kłębek. Brodawki na grzbiecie, wielki łeb.
Nie każda żaba jest ropuchą, ale każda ropucha jest żabą. To była ropucha! I to nie taka, którą lubimy za wspomaganie naszych wysiłków w ogródku, a ropucha trzcinowa (cane toad).
Swoją nazwę zawdzięcza, no co tu ukrywać, ludzkiej głupocie!
W trzydziestych i czterdziestych latach ubiegłego wieku szkodniki pożerały na całego wielkie florydzkie plantacje trzciny cukrowej. Kpiły sobie otwarcie z metod stosowanych przez farmerów w celu ich wytępienia! A trzcina cukrowa na Florydzie to była i jest krajowa potęga! Uprawia się ją obecnie na 440 tysiącach akrów, z których pochodzi ponad połowa produkcji cukru Stanów Zjednoczonych.
Ropucha trzcinowa miała być odpowiedzią na wszystko! To prawda, że wprowadzono ją z pewnym powodzeniem na Karaibach, odniosła sukces jako pożeracz szkodników na Portoryko. Gospodarka karaibskiej wyspy nie załamała się całkowicie dzięki niej. Nie wiem, czy ma gdzieś pomnik, ale z powodu sukcesu tam, wprowadzono ją na Florydę. I tu okazało się, że jej się mniej podobało. Nie rozmnażała się. Coś jej nie pasowało. Klęska! Populacja wymarła.
Przypadek lub może kontrolowany przypadek sprawił, że w dwadzieścia lat później na lotnisku w Miami ładunek stu ropuch trzcinowych przeznaczonych do sklepów zoologicznych, „wymknął się spod kontroli”. I tak płaz o chropowatej suchej skórze po raz drugi znalazł się na Florydzie. Na swoich prawach. Ten przypadek jest udokumentowany, wiele innych nie. Z pewnością niejedna osoba, rodzina, która nabyła słodką małą żabkę do trzymania w terrarium, gdzieś kiedyś chciała się jej pozbyć. W końcu nie rożni się aż tak od florydzkich odmian, można po prostu „wypuścić na wolność” i po kłopocie! Ale ona różni się ogromnie i nie tylko tym, że jest znacznie, znacznie większa (i co tu mówić, brzydsza!). Pozbywano się ich z domu tak jak dorosłych, zbyt dużych na trzymanie w terrarium iguan i innych płazów i gadów, których tu nawet nie można nazwać „egzotycznymi”.
Różnica między bardzo pożytecznymi ropuchami zamieszkującymi Florydę, z którymi milo się zaprzyjaźnić, a trzcinowymi nie ogranicza się do wielkości. Ta ostatnia jest niezwykle toksyczna. I dzięki temu praktycznie mało kto ma na nią apetyt. Tak więc wielka, ciężka i niejadalna, żyje sobie we względnym komforcie w pobliżu człowieka. Bo nas owszem lubi. Mieszka na podwórkach, w ogródkach, koło domów, a jeszcze lepiej tam, gdzie można podjeść coś smacznego, jak na przykład karmę dla psa czy kota. W naturalnym środowisku przebywa niezmiernie rzadko. Jest na to zbyt leniwa. Nam zagraża w dużo mniejszym stopniu niż naszym małym towarzyszom na czterech łapach.
To prawda, że ropucha trzcinowa nie atakuje, raczej się broni, ale kiedy się broni strzela z gruczołów na bokach mordki trucizną. Bufotoksyną. Koty są mniej narażone. To stworzenia o kontemplacyjnej naturze i nie rzucają się na to czego nie znają, czego nie poobserwują. Pieski, zwłaszcza niektóre rasy jak wszystkie terierowate, mają mniej szczęścia, bo instynktownie chcą się zbliżyć, złapać i przynieść zdobycz. I to one najczęściej giną. Trzeba uważać, zwłaszcza wieczorem, kiedy wielkie ropuchy wychodzą na żer i po zachodzie nie widać ich w krzakach, na trawie, na asfalcie, żeby piesek nie rzucił się entuzjastycznie na pozornie łatwą zdobycz.
Płaz, którego brutalnie wytrzasnęłam z konewki to był młody okaz, długości może dziesięciu centymetrów. Kiedy tylko wyleciał wraz z wodą, odskoczył w kierunku palm. Był bardziej przestraszony ode mnie. Ropucha trzcinowa, w przeciwieństwie do florydzkich nieinwazyjnych odmian, nie umie się wspinać, ma krótkie tylne lapy. Tylko małe są nie do odróżnienia od tych „dobrych”, miejscowych.
Pierwsze moje spotkanie z bufotoksyczną ropuchą wyglądało inaczej. Otóż chciałam zasadzić barwinki w wielkiej donicy napełnionej ogrodową ziemią. Czekałam z tym kilka dni. W końcu wzięłam paletę z sadzonkami i łopatkę. Zdecydowanym ruchem – na szczęście niezbyt silnym – wbiłam ją w ziemię. Natrafiłam na coś miękkiego, co się poddało, ustąpiło, zanurzyło głębiej. Pod warstwą ziemi, zagrzebana w niej – one to ubóstwiają, zwłaszcza w ciągu dnia – leżała zupełnie spokojnie wielka ropucha. Nie ruszyła się, ale łypnęła ślepiami. Czekała w cieniu i ciszy na zachód słońca. Dorosłe osobniki żerują nocą, w przeciwieństwie do młodych, które w nocy stać się mogą ofiarą dorosłych przedstawicieli własnego gatunku! Ropuszy kanibalizm.
To moje pierwsze spotkanie mogło być groźne, ale na szczęście wiedziałam z kim mam do czynienia!
Zostawiłam ją. Była wielka, dwa razy większą niż ta, która wpadła do konewki. I wiedziałam już wtedy, że dotykać jej nie wolno, albowiem sucha chropowata skóra wydziela przez brodawki tę samą bufotoksynę, którą strzyka z gruczołów czołowych.
Ropucha „bufo”, bo tak jest tu na południu Florydy najczęściej nazywana, nie błysnęła pracowitością na polach trzciny cukrowej, a teraz rozmnaża się z ogromną szybkością, wielokrotnie większą niż w miejscach skąd pochodzi, na przykład w Ameryce środkowej i samym południu Teksasu. Figuruje na długiej liście gatunków inwazyjnych. No cóż, świetnie sobie radzi i prze dalej na północ…
Wróciłam do domu, umyłam ręce, zdjęłam gogle, po czym wysłałam Em krótki tekst do jej szkiców abstrakcyjnych pejzaży, o który mnie prosiła „w ramach przyjaźni”. Napisałam jej też o przygodzie z żabą w konewce.
„Pamiętaj wymyć konewkę, one są na prawdę bardzo trujące, ich skóra wydziela toksyny!” odpowiedziała mi Em po paru minutach. „Tekst mi się podoba”. To było tak przy okazji, jakby nigdy nic i to jest cała Em. Nawet nie zapytałam, czy maluje trzeci obraz z nowej serii, bo znałam odpowiedź: „a czy ja cię pytam o następną kwartynę (to moje czterowiersze), albo kiedy wreszcie coś z nich wydasz? Wiesz, że to przychodzi i wtedy jest. Więc jak będzie to ci powiem!”.
Wieczorem siedziałam z kilkoma osobami w zoomie. Oni są z Bostonu, o trzcinowych ropuchach nie mają pojęcia, tak jak ja od kilku lat o śniegu, więc słuchali jakbym opowiadała coś z wirtualnej rzeczywistości. Może wydawało im się, że to kolejny pomysł na jakieś moje opowiadanie, tym razem w stylu „lekki horror”.
Zastanawiam się jednak jak ropuszka znalazła się w mojej konewce przykrytej miast pokrywką, ciężką muszlą z parku stanowego Robert Moses na Long Island. Pamiątka z czasów nowojorskich…
Mieszkam na południu od kilku lat. Z przerwami na inne miejsca, to prawda, ale tu ciągle, stale, bez przerwy się czegoś uczę.
I oby moja ciekawość tego miejsca nigdy do końca nie została zaspokojona!