
Przygotowywałam krótką notkę, tekst dla Em na temat jej obrazów, którym nadała tytuł „Tranquilidad”. Spokój. Prosiła jednak, by nie tłumaczyć tytułu. To byłaby zbyt wielka dosłowność. Kontekst sam wprowadzi widza w odpowiedni nastrój.
Czemu wybrała hiszpańskie słowo? Mieszka od lat na południowej Florydzie, jak ja, a tu hiszpański powszechnie używany, ale nie w tym przyczyna.
„Tranquilidad to dla mnie Andaluzja, moja Andaluzja. Byłam tam szczęśliwa”. Drugi dom, a może emocjonalnie wtedy pierwszy? I Ivo, Hiszpan o kolorowym pochodzeniu i życiorysie. Spędzali zimy w miasteczku niedaleko Tarify, na samym końcu południowego cypla, na końcu Hiszpanii. On uczył w szkole kitesurfingu. Oboje często surfowali. Ona bardziej dla niego i przez niego, na płytszej wodzie, bez odwagi, bez ryzyka. Jej odwaga wyrażała się w płótnach, szkicach, seriach obrazów, które tam powstawały. W namiętności, którą w nie wkładała.
Oboje lubili plażowy tryb życia, mieszkanie w przystosowanym, ledwo przystosowanym, starym samochodzie dostawczym marki Ford, który trudno było zmusić do jazdy. Zgrzytał i wydawał dźwięki wprawiające Em w ogromne zakłopotanie: „nie wiedziałam, czy przypadkiem nie robię temu staruszkowi jakiejś krzywdy!”. Czasem Ford stawiał na swoim i nie było mowy, żeby ruszył. Przez tygodnie. Ale życie było wspaniałe. Proste, nomadyczne, bez lukru jakiegokolwiek komfortu. Niemniej Em nie miała gdzie malować w tych warunkach, a to przecież ogromna część jej życia. Taka wewnętrzna konieczność, potrzeba, którą obcowanie z naturą tylko pogłębiło. Wynajmowała więc pokój w zaniedbanym domu i nazwała go „pracownią”. Właścicielom nie przeszkadzało, że czasem tam spali, czasem zapraszali gromadę nomadów z plaży i malarzy z kręgu Em. Pokoik wychodził na zachwaszczony do niemożliwości ogródek. Zaglądał tam piesek wędrowniczek, którego karmiła, szary wiecznie smutny osiołek przygarnięty przez właścicieli, z którym się zaprzyjaźniła, no i wścibskie kury, które tolerowała. Ivo przyrządzał tajine z warzyw, kurczaka, ryb. Wielkie gliniane naczynie godzinami stało na kuchence jak wielka tajemnica, i powoli, powoli, wydobywały się z niego coraz to nowe zapachy. I zawsze „coś” smacznego, niezaplanowanego z tego wychodziło. „Był w tym całkowity brak przewidywalności”, mówiła, i to nauczyło ją spokoju. Ta niemożliwość przewidywania, zaplanowania, takie surfowanie przez życie. Bez zobowiązań.
Tranquilidad, spokój serca, ducha, ciała. Ukojenie. Wszystko w jednym…
Em dopytuje się o „tekścik”. Taka jest. Jeśli czegoś chce, to raczej natychmiast. Dopytuje się delikatnie, ale już trzeci raz. A dla mnie w pisaniu „natychmiast” nie istnieje. Istnieje atmosferka, klimacik, jakiś zapach, słowo, uśmiech, skojarzenie. To sprawia, że zaczynam snuć myśli. To, co chętnie zresztą, składam słowami dla Em, zwłaszcza to wymaga jakiegoś zapłonu. Przecież ja tego malarstwa nie rozumiem! Działam instynktownie. Dyletancko.
Pomarańczowe „Tranquilidad” stało najpierw w kuchni, oczywiście w bezpiecznym miejscu. Potem przeniosłam je do pokoju. Spędziło ze mną noc, blisko lóżka, tak żebym mogła się do niego obudzić. Miało mnie natchnąć. Drugi jej obraz z tej serii.
Tytuł zapraszający do relaksu, do wyciszenia. Em zaczyna znowu malować, po długiej przerwie, jest niecierpliwa a to u niej objaw powrotu energii. Mimo to ze zdrowiem trzeba poczekać. To był nie pierwszy nawrót.
Nasza znajomość jest chropowata, ma swoje średniki i przecinki, a przede wszystkim wielokropki, przerwy, kiedy praktycznie prawie się nie komunikujemy. Jakieś zdjęcie skądś bez komentarza na WhatsApp, jakieś polubienie pod moją kwartyną („lubię twoje wiersze, bo są krótkie, taka kwintesencja”). Teraz wkraczamy w czas intensywniejszy, a to za sprawa tego nowego cyklu, „Tranquilidad”, serii powracania do czasu szczęścia w Andaluzji. To jej wspomnienia ujęte w abstrakcję. Wiem o tym.
Em ma męczącą mnie cechę: ciągłe dopytywanie się: „zaczęłaś już?”. Albo „prześlij mi choć parę słów, żebym wiedziała co pichcisz”. I tak dalej. Dlatego potrzebuję niekiedy przestrzeni między nami. W sensie dosłownym i przenośnym. Potrzebuję tranquilidad, mojego uspokojenia, wyciszenia, a w rezultacie wyeliminowania Em na jakiś czas…
Tytuł dobry, mięsisty, jest w nim materia utkana z ciepła. Tak to odbieram. Ale ja przecież tylko dzięki Em polubiłam ten jej sposób wyrażania siebie. Zanim ją poznałam miałam ogromne trudności z przyswajaniem malarstwa, które uprawia. Abstrakcji. Wzruszałam na nie ramionami, tak jak ona to robiła krocząc obok mnie, kiedy wpatrywałam się z zachwytem w prace XIX wiecznej polskiej malarki Anny Bilińskiej, wystawione w Muzeum Narodowym w Warszawie. „Realizm. To mnie kompletnie nie rusza”.
Wyrobiłam się jednak, na życzenie Em i wspomagam ją, kiedy tylko jestem w stanie przełożyć jej kapryśne obrazy na słowa. Ta „seria”, to na razie dwa płótna. Pierwsze jest moją własnością. Tiulowe szale, delikatne kształty w odcieniach niebieskości. I zadziwiająco ciemne tło. Oparte o ścianę nie znalazło sobie jeszcze miejsca w moim domu. Daję mu czas. Drugie, w barwach lekkiej pomarańczy i jej pochodnych (umiłowana paleta Em!), stoi przede mną. Świeże, pachnące, nieoswojone z rzeczywistością. Ma mnie natchnąć. Płócien będzie „co najmniej” kilka (co w języku Em oznacza nieskończoność, nieokreśloność, niepoliczalność, albo trzy!), i wolałabym mieć więcej niż dwa egzemplarze, ale trudno. „Galeria się domaga”, a Em nie lubi, żeby pisano jej teksty w sposób niezrozumiały, udziwniony. Pamiętam jak pewnego lata na jednej z wystaw w Fort Lauderdale zaśmiewałyśmy się z „uczoności”, a praktycznie napuszonego pseudomalarskiego języka objaśnień pod płótnami w stylu realizmu magicznego. Nie byłyśmy w stanie niczego zrozumieć. No, z drugiej strony realizm magiczny, bajkowy łatwiej ogarnąć niż „gąbkową” abstrakcję Em!
Posłałam jej wstępny tekst późnym wieczorem:
To abstrakcyjny przekaz odczucia spokoju, harmonii, pojednania, także wytchnienia, uwrażliwienia. Zaproszenie do kontemplacji, do przedsięwzięcia żeglugi w sferę wyciszenia i rozmarzenia. Zaproszenie do poszukiwania ulgi, ale nie bezmyślnej ulgi. Dobór formy i kolorytu nakierowuje na myśli łagodne, złagodzone, przenoszące widza ze świata zewnętrznego, w kreacje metafizyczne, w niepoznawalność, nieprzenikalność doskonałego spokoju. Spokój poza wiedzą, który wymyka się ludzkiemu doświadczeniu, pobudza do medytacji.
Na tych obrazach nie ma ostrości ani wyrazistości. Nic z pozoru nie jest narzucone, choć Astner żongluje i bawi się kontrastami. Kształty bez wyraźnych konturów, bez granic. Stąd symboliczna fala krawędzi, krągłości i miękkości. Widz może wpisać sobie w nią to co mu odpowiada…
Tekst wymaga mojego przemyślenia, przecież nie piszę na zamówienie, mając słowa klucze, ale sama je tworzę myśląc o mojej znajomej malarce, która w fazach naszego intensywniejszego komunikowania się lubi nas nazywać „przyjaciółkami”. Wymaga redakcji, może zmian, kiedy Em go przeczyta (przeważnie jest łagodna jak przekaz jej obrazów). ”To tekst tylko na zachętę, ma zaczepić, to wszystko!” mówi, kiedy z nią ten krótki opis omawiam. „Pamiętaj, że ja nie kieruję się żadnymi sugestiami. Pozwalam temu płynąć…”.
Kiedy Em jest w super formie, potrafi malować, raczej strzelać, całą serią. Przygotowuje, gruntuje płótna, a potem następuje ten spontaniczny, ale do jakiegoś stopnia zaplanowany proces. Przechodzi żwawo od jednego płótna do drugiego i „rzuca” barwy. Technikę ma swoją własną i o niej pisać mi w drobiazgowy sposób nie wolno („tylko tak wiesz, po wierzchu”), co doskonale rozumiem, bo to jej twórcza tajemnica („tfurcza”, poprawia mnie). Lubię jej autoironię, to nie traktowanie siebie zbyt poważnie. Twierdzi, że wyniosła to z Tarify, z czasów starganej furgonetki, stacjonowania miesiącami na plaży, rozkładania i zwijania kolorowych kajtów, całego tego misterium, rytuału, którym wspólnota kitesurfingu żyje.
No i z wieczorów z Ivo, tylko we dwoje, w „La Burla”, ich ulubionej restauracyjce, gdzie zamawiała jakieś nieprzemyślane ilości tapas, a on tylko się uśmiechał, wiedział, że Em ich nie zje. To był ich rytuał. Do ostatniej kolacji, kiedy oboje wiedzieli, że ich wspólna Tarifa jest za nimi.
Uciekała potem jeszcze przez czas jakiś do pokoiku na białej uliczce, do którego wchodziło się przez nie do końca zatrzaskujące się balkonowe okno. Ucieczka do siebie, wyłączenie się, przebywanie ze sobą i przetwarzanie wrażeń w obrazy. Szum, wir z jednej, ukojenie, spokój z drugiej strony. Rodzaj sprzeczności.
„Tranquilidad” to wydobycie tego na nowo. Po wielu latach.
„I pogodzenie się z tym, co będzie” dodała na koniec naszej rozmowy bardzo szybko i prawie szorstko. „Tylko nie myśl zbyt głęboko nad tym, nie interpretuj moich słów jako rezygnację, albo, co gorsze, jakieś credo! Nie mam żadnego!”.
Nie zgadzam się z tym, ale to jej przekaz, nie mój.