Kaktusy przed domem porosły. Ten, który specjalnie hodowałam dla Em wygląda po roku grubszy, większy…Po roku? Nie byłam u Em chyba ponad rok. Po co zresztą się teraz zastanawiać. Trochę mam tremy. Drzwi otwarte („zostawiam tak żeby nie wstawać”). Przekraczam próg. Em wie, bo system alarmowy informuje ją takim wojskowym głosem: “front door”. Odzywa się gdzieś z głębi domu, gdzieś z tej strefy światła, bliżej ogrodu. Tam lubi siedzieć, leżeć, stukać w laptop albo pad. Maluje gdzie indziej.
W hallu blejtram na sztalugach. Prostokątny, surowy, tyłem do przodu. To jedne z jej sztalug, te największe. Ma ich trzy. Mniejsze, całe zamalowane, zapacykowane to samo w sobie dzieło sztuki.
„Tych nie lubię. Ivo mi je kupił gdzieś w jakiejś andaluzyjskiej rupieciarni”. Ivo to przeszłość. Andaluzja też. Mały blejtram na wielkich sztalugach. I przepraszam, powinnam użyć polskiego słowa: „krosna” na określenie ramy z napiętym na niej i zagruntowanym już płótnem. Em nie przepada za słowami obcego pochodzenia. Krosna zawsze przygotowuje sama. Ramę, czasem wzmocnioną poprzecznymi listwami („to rozpórki”).
Kiedyś, ale to było w Warszawie, nie tu na Florydzie, przyniosłam niewielki obraz, który kupiłam gdzieś w przeszłym życiu. Tego życia już nie ma. Mnie z tamtego życia już nie ma. Ale obrazek, niewielki, bez ramy, jest i wisi w rodzinnej warszawskiej kuchni. Nigdy nie myślałam, żeby go przemieszczać, wywieźć za ocean. Przez płótno biegła niewielka fałda.
„Łatwa sprawa”, powiedziała, „te kliniki w nacięciach pozwalają na poluzowanie lub napięcie, zaraz ci to zrobię”. Nie komentowała obrazu, bo to nie jej styl. Martwa natura. Realizm, choć dziwnie zawieszony w próżni. Dwa karpie wiszące surrealistycznie na gwoździu w ciemnej pustce. W zawieszeniu spowodowanym prawdopodobnie bardziej brakiem malarskiej techniki niż chęcią odejścia od norm odzwierciedlenia rzeczywistości, Em na takie malarstwo ma jedną reakcję: wzruszenie ramion. „Jeśli to ci się podoba, no to co ja mogę powiedzieć!”.
Weszłam do rozświetlonego popołudniowym słońcem salonu. Ogromny pokój, służący też czasem za atelier. To widać po śladach farby i czegoś tam jeszcze na kaflach imitujących drewno. Ale sam pokój czysty, plamy na podłodze i na jednej ze ścian nie przeszkadzają w tym określeniu. Należą do tej przestrzeni, są nią. To ślady jej pracy, jej zmagań, frustracji i szczęścia. Samo życie. Życie w plamach…
Przez wielkie tafle wychodzących na taras okien przesiane słońce. „Palmy też porosły”, pomyślałam. Niektóre z nich razem zasadzałyśmy kilka lat temu. Niektóre musiała dodać niedawno. Albo źle pamiętam.
W końcu patrzę na nią. Unikałam tego. Teraz już nie mogę.
Leży na jasnoszarej wygodnej wielgachnej kanapie. Poduszki, wałeczki pod nogi, kocyki, jasieczki. Mało jej w tym wszystkim. Jeszcze schudła.
– No nie bój się, podejdź! Nie ugryzę, żyję, jestem!
Wiem, że żyje i jest, ale boję się na nią patrzeć tak jakoś analitycznie, tak sekwencja po sekwencji, jak skaner mierzący gęstość kości. Schudła, raczej wychudła. Zmizerniała. Ale nie jest źle. Tak sobie po cichutku myślę: „nie jest źle, już przez to przechodziła i zawsze jakoś to było”. Oczy flirtują ze mną, prowokują.
Uśmiecham się i podchodzę energicznie do szarej kanapy. Kot zrywa się z poduszki. Nawet go nie zauważyłam. Szary na szarym.
Em udaje śmiech, bo jakoś nie słyszę śmiechu, tylko kości policzkowe unoszą się i napięta na nich skóra podciąga całe stadko zmarszczek.
– Nigdy go nie lubiłaś! On wie!
Zaczynam się tłumaczyć, usprawiedliwiać i cieszę się, że kot zeskoczył z lóżka, bo dał nam obu pretekst, żeby odejść od poprzedniego tematu, którego tykać jak długo można nie chciałam. Nawiasem mówiąc za Szarusiem Em całkowicie nie przepadam! Ale to nie ma w tej chwili nic do rzeczy.
Em się ożywia, rozmawiamy o nowej serii obrazów, które nazwie „Tranquilidad”. Pytam:
– Gdybym chciała to przetłumaczyć na polski, tak po prostu, bez kontekstu? To co byś wolała „uspokojenie”, „wyciszenie”?
– Po co tak górnolotnie. Czemu nie po prostu „spokój”. Tego mi teraz potrzeba. Będą piękne, bo wymodlone, wyproszone. Wiesz, muszę mieć energię…Pójdź do pralni, tam stoją dwa. Jeden wykończony. Jest dla ciebie.
Nie zdążyłam zapytać, czemu dla mnie i z jakiej okazji. Tylko jak posłuszne dziecko poszłam przez kuchnię do pralni.
Był w niebieskościach. Drugi w lekkich, bladych pastelach jakby zabrakło sił na intensywność.
Podniosłam niebieski, ustawiłam na pralce. Pod kątem. Pachniał Em, to znaczy farbami, ale ja ją kojarzę właśnie z tym zapachem. Zapachem jej życia. Unikalnego. Jak każde.
Em nie odzywała się z głębi domu. Dawała mi czas. Czas na chłonięcie. Znamy się właściwie niewiele, ale jest jakaś intensywność tej relacji. Ona wiedziała, że teraz potrzebuję czasu.
To płótno było wyciszeniem, uspokojeniem. Harmonią. Zaproszeniem do kontemplacji. Do zatrzymania się, do zastanowienia. A jednocześnie jakieś romantyczne rozmarzenie w tych formach odzianych w tiul, w prawie przenikającą się przeźroczystość. Łagodna mowa, łagodne przechodzenie.
Em gasi mnie, kiedy komentuję jej obrazy („Jesteś zbyt emocjonalna”), ale wiem, że lubi to co mówię („coś w tym jest”). Szorstkość Em jest pozorna. Mówi obrazami. Emocje są w nich, nie w słowach. Język pozasemantyczny. Język, którego się nie wstydzi, który nie więźnie w gardle uczuciem. Jakimkolwiek.
Wróciłam do pokoju.
Uśmiech oczu. Szarych oczu. To dziwne, oboje ona i on mają ten sam kolor. Pomyślałam to bezwiednie, po latach znajomości z obojgiem. Nią i jej kocurem.
– Wiedziałam, że go od razu polubisz. Powiedziała to z pewnością i jakimś rozczarowaniem, że umiała mnie przewidzieć…
I wtedy zdałam sobie sprawę, że trzymam obraz w rękach. Delikatnie i z daleka od siebie. Instynktownie, żeby się nie ubrudzić. Pachniał świeżością farb. Nią.
– Czemu chcesz mi go podarować?
– Na twoje urodziny, jeśli koniecznie chcesz jakiegoś banalnego powodu. Będą za kilka miesięcy, ale ja mam nastrój dawania podarunków, kiedy go mam. Bierz i nie marudź!
Głaskała kota. Z niezwykłą, łagodną czułością. Leżał na szarych poduszkach i mrużył szare oczy.
Jeszcze tam w pralni odwróciłam obraz. Nie podpisała go. Jedno słowo, nagryzmolone jakby nie tą samą ręką, która go stworzyła: „Tranquilidad”. Em tworzy („ja nie tworzę tylko produkuję”) w seriach. Na ogół kilkanaście obrazów. I zawsze je numeruje. Ten powinien mieć oznaczenie, że jest pierwszy…
Kiedy wychodziłam spojrzałam na zaschnięte farby na palecie, suche pędzle. Na puste sztalugi. To ona teraz, to jej czekająca na energię malarska dusza.
W samochodzie roześmiałam się na jej ostatnie słowa, kiedy usiłowałam powiedzieć, co myślę o jej „Tranquilidad”.
– Gąbka i akrylowe farby! Technika, technika moja droga. Żaden romantyzm! Żadne wyciszenie i co tam jeszcze. Ale ładnie to ujęłaś. Napisz mi to. Potrzebuję do galerii. Krótki opis…
W tylnym lusterku widziałam na siedzeniu niebieskości autorstwa Em. Zapach farb, jej zapach, wypełnił samochód. Tak blisko nigdy jeszcze Em koło siebie nie miałam…