Tradycyjny japoński papier sporządzany głównie z włókien morwowego drzewa można w zasadzie jeść! Nie jest to może najistotniejsza informacja o nim. Ale usiłuję wprowadzić od początku pewien efekt zaskoczenia! Ręcznie czerpany jest nierówny, ale gładki, nie chropowaty, częściowo przeźroczysty. Właściwie używa się go przede wszystkim w sztuce, w malarstwie, kolażach, ale wyrabia się z niego również przedmioty codziennego użytku jak abażury dające światło miękkie, nastrojowe, spokojne, przesiane.
Zupełnie inaczej wygląda jako pionowo postawiony żagiel. Dziewiętnaście arkuszy papieru washi, zwiewnego, delikatnego a jednak mocnego spływa jeden za drugim z sufitu ku dołowi. Skojarzenie z żaglami jest natychmiastowe. Ale to nie żagle ustawione pionowo by łapały wiatr, a poziomo, jakby zatrzymywały między sobą przestrzeń.
„Wiszące żagle”. To pierwszy eksponat, jaki zobaczyłam na przygotowywanej w japońskim muzeum w Delray Beach na Florydzie wystawie zatytułowanej minimalistycznie:
Washi
Podeszłam jak mogłam najbliżej. Wydawało mi się, że mój oddech porusza zawieszoną pod sufitem strukturę. Żadnych szyb, więc mogłam chłonąć z bliska to, co wiedziałam już, jest japońskim, tradycyjnym papierem. Wa znaczy” japoński”, shi „papier”. Najlepiej byłoby to dotknąć, ale nawet gdyby kuratorka nie stała tuż obok, nie zrobiłabym tego. Wszystkie eksponaty zostały już ustawione, powieszone, ułożone. Perfekcja w każdym z nich. Całkowite zakończenie przemyślanego procesu twórczego.
Oprócz kolaży na jednej ścianie w których dominował balansujący na granicy błękitu i fioletu kolor indygo…
Kuratorka zapraszała na spotkanie z jedną z artystek uczestniczącej w wystawie:
– To właśnie ona, Kimura Yuko, zwróciła się do mnie.
„Coś mniej idealnego, mniej perfekcyjnego, coś ulotnego”, pomyślałam i skierowałam się do innej sali, gdzie na podwyższeniu rozkładała różne przedmioty drobna postać o miękko układających się półdługich, lekko podwiniętych włosach. Niewielkie kawałki materiałów, szpulki, nitki, naparstki, motki, zwinięta miękka tkanina w kolorze indygo, książka. Podeszłam bliżej „Wabi sabi dla artystów projektantów poetów i artystów”.
Yuko Kimura (piszę po europejsku imię najpierw, a nie odwrotnie jak w kulturze japońskiej) opowiadała, jak powstaje washi. Sam proces. Dla niej jednak znaczenie ma przekazywanie rzemiosła. Wiadomo, zaczęło się w Chinach. Tam papier czerpany powstał na wiele wieków zanim tajemnicę jego produkcji w Średniowieczu rozgryźli Europejczycy. Do Japonii dotarł tysiąc trzysta lat temu. Do wyrobu służyło głównie włókno z drzewa morwowego. Yuko używa takiego właśnie papieru. Czerpanego, dosłownie, wielkim sitem z namoczonej pulpy. Można też używać szmat, kawałków starej odzieży, która już się do niczego nie nadaje (jak to do niczego, jeśli nadaje się do sporządzania arkuszy bardzo trwałego papieru!).
Zanurzyłam się w opowiadanie Kimury.
Urodzona w 1968 roku Oakland, w Kalifornii, ale wychowana w Japonii przez babcię. Zanim wróciła do Stanów nasiąknęła opowieściami kraju, z którego pochodziła jej rodzina, nauczyła się jego życia. Babcia była światem jej dzieciństwa. W Japonii następowała szybka industrializacja. Kraj na wielkim starcie. Bardzo odległy i niewyobrażalny był wtedy rok 2010, kiedy Chiny prześcigną zapobiegliwych Japończyków…
Rozwój rozwojem, postępujący dobrobyt dobrobytem, a u babci nic nigdy się nie marnowało. Tak już babcie na ogół mają, przynajmniej moją Babcię Wu tak właśnie pamiętam.
Kilkuletnia Yuko patrzyła, jak babcia przerabia rzeczy, jak je dopasowuje, jak szyje jej sukienki z tego co w domu było. Z niczego! Jak zręcznie trzymają igłę babcine ręce i jakie cuda potrafią wyczarować. Zatrzymała wiele z tych kawałków i kawałeczków, szmatek i gałganków dla siebie, i kiedy przyszło jej do Stanów wracać, przywiozła je ze sobą. Tak opowiadała.
Po skończeniu uczelni artystycznych w Cleveland i Ann Arbor (Michigan) poszła drogą babci. Do jakiegoś stopnia. Z pewnością babcia była jej inspiracją. Wyobraziłam sobie, jak siedzi przy niej z koszyczkiem ścinków, całą baterią igieł i różnymi cudami troskliwie posegregowanymi w pudełkach i pudełeczkach. Sama tak siedziałam i były to chwile ogromnie intensywne. Babcia Wu umiała opowiadać, zachęcić, pokazać. Jednocześnie haftowała, wyszywała, przerabiała. Jasne, poszłam w innym kierunku niż Yuko, ale pewien stopień świadomości, sposób odbierania rzeczywistości uzyskałam siedząc na stołeczku u babcinych stóp. Wiedziałam, jak Yuko, że naprawić można wszystko, wyrzucać nie powinno się niczego, że rzeczy powinny być solidne, bo dłużej trwają. I trzeba je lubić jakimi są! To, co teraz jest błyskawicznie zużywane, wyrzucane, kiedyś nie było. Utylizacja nie została wymyślona przez wielkie umysły naszego i przeszłego stulecia, ale przez nasze mamy i babcie, które „musiały i umiały sobie radzić”. Dokładnie tych słów użyła Yuko w czasie swojego spotkania w japońskim muzeum w Delray Beach.
Yuko posługuje się (własnoręcznie) czerpanym papierem. Washi ma swoje miejsce w tradycji kulturowej Japonii. W czasie dwustuletniej izolacji, między XVII i XIX wiekiem, wszystko co było potrzebne wytwarzano na miejscu. Import jako słowo nie istniał w słowniku japońskiej gospodarki. Z włókien morwy wytwarzano odzież. Washi przemieniało się zarówno w origami, jak i książki. Niestety te ostatnie były zbyt smaczne dla niektórych insektów, które nadgryzały kartki. Hm, w końcu dowód, że produkt był bio, naturalny!
Yuko podobały się nadjedzone kartki, kawałki starej odzieży. Miały coś wspólnego, coś co w jej kulturze nazywa się:
Wabi sabi.
To pojęcie estetyczne, rodzaj filozofii życiowej polegającej głównie na nieperfekcyjności. Postrzępione kartki, więdnący kwiat, plama na srebrnej paterze, wyszczerbiona filiżanka. To wszystko mieści się w estetyce wabi sabi. Niedoskonałość i przemijanie. Ulotność chwili. Cieszenie się rzeczami jakimi są. Czystym nic…
Wabi sabi trochę uwiera, bo mamy zakodowane, przyswojone pojęcie o japońskim poczuciu piękna w sensie doskonałości, a wabi sabi tym z pewnością jest, ale na swój sposób.
Dla Yuko ma ono urok przeszłości przełożonej w teraźniejszość. Tak ją zrozumiałam.
Podeszłam do jej kolaży ułożonych na oparciach krzeseł. Tu wolno było dotykać. Odczytywałam teraz przekaz przemijania i trwania w zestawianiu strzępków papieru pokrytych pismem z nikłym, drobnym ściegiem fastrygowanymi kawałkami tkanin w ulotnym kolorze między niebieskością a fioletem.
Upływ czasu, rozpad i odnowa. Piękno ze skazą, ale nie wadliwe! Minimalistyczne i misterne zarazem prace. Warstwa na warstwie papier, tkanina, litery.
Imperfekcyjna perfekcja! Tymi słowami bym je określiła. Ale to określenie zbyt techniczne, więc może raczej „perfekcyjna nieidealność”?
Serwetki mojej Babci Wu były dokładnie takie. Mereżka albo koronka Richelieu, albo haftowane białą nicią, mulinką wzory przeniesione na lniane płótno, które pachnie rośliną, surowe, nie poddaje się łatwo igle. I te drobne pomyłki w prowadzeniu haftu, jakieś minimalne odbieganie od ideału pierwowzoru, które zauważyłam dopiero jako dorosła osoba, tak bardzo postrzegałam wszystko co Babcia Wu robiła za perfekcyjne!
Washi, czerpany starą metodą papier z niedokładnościami, prawie przeźroczystymi miejscami, przez które przenika delikatnie światło, jest sam w sobie wabi sabi. Proces tworzenia: zbieranie morwowych gałęzi, pozbawianie ich kory, moczenie, tłuczenie by wydobyć z nich włókna jest wielowiekowym rytuałem, tradycją, przekazem.
Od prawie dwudziestu lat wpisano go na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Nie tylko pomniki, kolekcje dzieł sztuki, książek, przedmiotów codziennego użytku stanowią to co nazywamy kulturą. Jest nią także to niematerialne, niedotykalne, to co przyniosła do nas przeszłość, co powinno pozostawać w teraźniejszość i nigdy nie zostać zapomniane…