Rua da Bica to lizbońska uliczka, której środkiem kursuje tramwajowy wagonik. Żółty symbol Lizbony. Wspina się mozolnie po zębatce ku turystom, którzy u jej wylotu czekają, żeby zrobić sobie z nim zdjęcie. Niektórzy do niego wsiądą i odbędą wśród śmiechu i pstrykania krótką, ale powolutku i z namaszczeniem odbywaną podróż nad sam Tag, do ulicy São Paulo, gdzie w żółtej kamienicy o kutej bramie znajduje się jego dom/remiza.
Tag jest widoczny również ze szczytu Rua da Bica. Trzeba się trochę nastawić na ten widok, trochę zawierzyć, że tam jest, bo nie każdy dzień w pełni odsłania potężną rzekę i jej drugi brzeg. Turyści koncentrują się głównie na wagoniku. Elektryczne przewody przeprowadzone między domami układają się w swoistego rodzaju podniebną siatkę. Wąskie frontony schodzą wydłużonym bokiem ku rzece. Jakby tylko tak mogły utrzymać równowagę. Widok jest niezwykły. Dlatego tu właśnie wynajęłam mieszkanko.
Tam na dole, na ulicy São Paulo to właściwy początek trasy żółtego wagoniku. Wchodzi się przez bramę z napisem: Ascensor da Bica. Pierwsze słowo oznacza windę, choć tramwajowy wagonik dosłownie nią nie jest, „podnosi” jednak podróżnych z jednego poziomu miasta na drugi. Z dzielnicy Baixa do Chiado i z powrotem.
Rua da Bica schodzi ostro w dół schodami, które ten spadek nieco niwelują. To długie stopnie na co najmniej półtora kroku pokryte słynną lizbońską kostką. Schody są świetnym skrótem, którym dociera się do Baixy, dolnej części miasta. Dlatego bardzo chciałam właśnie tu zamieszkać. Moje malutkie mieszkanko wychodziło balkonowym oknem na tramwajową trasę. O siódmej rano lekki turkot sprawiał, że wiedziałam, kiedy wstać i zacząć następny lizboński dzień.
Najbardziej znana część Baixy, dolnego miasta, to prostokąt od brzegów Tagu, Praça do Comércio(Plac Handlowy), po moją uliczkę: Rua da Bica.
Ta dzielnica przestała istnieć 1 listopada 1755 roku w wyniku trzęsienia ziemi i tsunami jakie po nim nastąpiło. Plac Handlowy nazywał się wtedy Królewskim, bo dominował na nim pałac panującego i dalej wielu Lizbończyków go tak nazywa (Terreiro do Paço).
Baixa to neoklasycystyczna wielkość w wydaniu portugalskim z zabarwieniem urbanizmu francuskiego czasów Oświecenia. Wielkość zaplanowana przez osobę, która zdominowała politykę i gospodarkę Portugalii drugiej polowy XVIII wieku. Sebastião José de Carvalho e Melo był zaufanym króla, zastępował go. Oświecony autokrata. Człowiek z wizją, znany (i znienawidzony) jako markiz de Pombal. Nie należał do noblesse de robe, do arystokracji. Pochodził z zamożnej szlachty. Zdobył tytuł markiza…ciężką pracą!
Sebastião José de Carvalho e Melo, szef królewskiego rządu, przebywał w dniu trzęsienia ziemi poza Lizboną, ale w przeciwieństwie do innych przedstawicieli władzy udał się natychmiast do stolicy. Na koniu, w mundurze pokrytym pyłem unoszącym się z ruin i nadpaloną peruką rozmawiał z ludźmi, uspokajał, zapewniał, że pomoc nadejdzie.
„Zmarłych pochować, żywych nakarmić” tak miał powiedzieć na królewskie „co robić?”. José I nie należał do monarchów włączających się w przesadny sposób w aktywność swojego kraju. Chętniej polował, spędzał czas w nowym pałacu Queluz niedaleko Lizbony, a pierwszy minister, obrotny, efektywny, wyręczał go znakomicie. Był królowi niezbędny. José I mógł bawić się ze swoimi czterema córkami (był dobrym ojcem i kochającym mężem), a czasem w nieoznaczonej żadnym herbem karecie udać się do ulubionej kochanki, żony dziedzica wielkiego rodu Távora…
Sebastião José de Carvalho e Melo ogarnął sprawy szybko, żelazną ręką. Kilka zarządzeń, kilka szubienic ustawionych w bardzo widocznych miejscach jako przestroga. Co najmniej trzydzieści kilka natychmiastowo wykonanych egzekucji szabrowników, które potwierdziły, że nie będzie żartował. Zakaz opuszczania miasta by zapobiec wyludnieniu stolicy.
W krótkim czasie królewscy inżynierowie i architekci przedstawili cztery plany. Król i jego minister przyjęli najradykalniejszy z nich: wyburzyć najbardziej zniszczoną część miasta i postawić na nowo w sposób bezpieczny tak by w przyszłości katastrofy jak ta się nie powtórzyły. Nie miało sensu odbudowywać ściśniętych, nieizolowanych od siebie kamienic w krętych, wąskich uliczkach, po których, z braku dostępu, pożary po trzęsieniu ziemi szalały przez wiele dni.
Zwyciężyło podejście racjonalne, w rażącej sprzeczności z czczymi dyskusjami wśród władz kościelnych upatrujących przyczyn katastrofy w „karze boskiej” i nakazami czynienia pokuty!
Wytyczono szerokie ulice, otwarte przestrzenie, które miały ratować życie w razie następnych kataklizmów. Ale jak budować, żeby uniknąć tego co się stało. Jak zredukować konsekwencje następnego trzęsienia ziemi? Jak wznosić budynki odporne na wstrząsy tektoniczne?
Powstała tzw. pombalińska klatka. Rzecz jasna nie wymysł wielkiego ministra, a królewskich inżynierów! Murowane domy wzmacniano wewnętrznym, elastycznym rusztowaniem z drewna. Sposób przejęty później w innych miastach nie tylko Portugalii. Najpierw tworzono modele budynków i poddawano sztucznie wywoływanemu trzęsieniu ziemi. Służyło do tego wojsko. Żołnierze w pełnym uzbrojeni maszerowali wokół nich, biegali, tupali.
Takie są początki architektury antysejsmicznej.
Majestatyczny zespół budynków nad Tagiem w miejscu, gdzie stał pałac królewski, z pomnikiem José I w postawie wodza pośrodku, jest oprócz starej i pachnącej bohemą Alfamy najczęściej odwiedzaną częścią Lizbony. Baixa Pombala: proste kąty szerokich ulic, które już teraz nie wydają się aż tak szerokie, aleje, kilkupiętrowe zaledwie budynki, względny minimalizm, odejście od nadmiernej ornamentyki, od nagromadzenia upiększeń stylu manuelińskiego.
Miasto słynne z narastającego na wąskich uliczkach brudu, który odgarniano i uprzątano jako tako przed świętem Bożego Ciała, żeby damy w długich sukniach mogły przejść w religijnych procesjach, pokazało Europie nowoczesne oblicze. Racjonalizm Oświecenia wdarł się do Lizbony w wyniku nieszczęścia, największego kataklizmowi, jaki odnotowano we współczesnej Europie. Srebro i złoto z Brazylii nie finansowało już tylko setek kościelnych budowli, z których wiele ziało bezczynną pustką.
Budynki stworzone „pombalińską” metodą należą w dalszym ciągu do najlepiej opierających się wstrząsom sejsmicznym. Nowa Lizbona wzbudzała zachwyt Europy doby Oświecenia. Imponowała nie tylko nową architekturą, odejściem od skostnienia, ale i tempem odbudowy. W przeciągu roku większa część miasta stanęła na nowo. To prawda, że działano szybko. Nielubiany przez arystokrację świecką i kościelną Pombal chciał sukcesu. To był jego czas. To on był de facto u władzy! Prawda, że ściany nowych budynków nie miały izolacji przed chłodem i wilgocią lizbońskiej wietrznej i deszczowej zimy. Prawda, że pracowano w szalonym tempie. Zawsze można narzekać, krytykować i obruszać się, twierdzić, że „trzeba było inaczej”. Ale Lizbona Pombala stanęła i stoi. Racjonalne umysły wzięły górę nad klerykalnym ograniczeniem. Powstało miasto współczesne swojej epoce, bardziej z nią w zgodzie.
W piętnaście lat po lizbońskim trzęsieniu ziemi, w 1770 roku, król uhonorował Sebastião José de Carvalho e Melo tytułem markiza de Pombal.
Markiz był autokratą, wręcz dyktatorem. O tym trzeba pamiętać. W młodości podróżował, widział, chłonął. Brał udział w dyplomatycznych negocjacjach, potem został ministrem spraw zagranicznych swego króla. Autokrata/liberał przesiąknięty ideałami Oświecenia, może niekoniecznie pojmujący je jak Voltaire czy Rousseau…
Następczyni José I, jego córka Maria I nienawidziła ulubieńca ojca każdym nerwem swego ciała. Jednym z jej pierwszych pociągnięć w 1777 roku, kiedy objęła tron było odsunięcie markiza de Pombal od władzy. Wydała zarządzenie zgodnie z którym musiał przebywać stale w odległości dwudziestu mil od niej. Jakakolwiek wzmianka o jego zasługach wywoływała napad niekontrolowanej złości.
No cóż. Z pewnością markiz był postacią kontrowersyjną, jednak jego reformy zmieniły wiele nie tylko w Lizbonie, ale i całym portugalskim imperium.
A antysejsmiczne budownictwo wprowadzone za jego rządów sprawdza się do dziś w wielu miastach niemal wszystkich kontynentów naszej planety.