Foto i tekst Anna Kłosowska
Lizbona
“Widok z klasztorną słodyczą”

„Pastelaria Camões” ma własny kafelkowy panel. Nie jest gorsza od reszty Lizbony. Kafelki to ciągłość kultury i kultura sama w sobie. Nie tylko przekaz historyczny, dziejów imperium, kraju żeglarzy, odkrywców, ale i kultury „domowej”, obyczajów.

Czasem wejdzie się w jakąś lizbońską bramę, zaułek i kafelkowe dzieje stają przed oczyma w sposób nie tyle zaskakujący, bo szybko przywyka się do wszechobecności glazurowanego fajansu, co unaoczniający, poznawczy. Metry swoistego rysunkowego filmu w zatrzymanych kadrach. Kontekst różny, opowieść różna, czasem zupełnie nie do obrazkowego odczytania, tak zagłębiona w przeszłość, w skojarzenia wtedy ważne, a teraz bez większego znaczenia.

Ciastkarnia na ulicy do Loreto, o moment spaceru od placu imienia wielkiego portugalskiego poety renesansu, Luisa Vaz de Camõesa, była mi zawsze po drodze. Kiedy szłam rano raźnym pośniadaniowym truchtem z mieszkanka na Rua da Bica, i kiedy wracałam dużo wolniej, marząc o kaloriach z cukru i jajek. „Pasteleria Camões” dodawała mi sił.

Broa castelar czy castanha do ovos – zapytał obsługujący mnie mężczyzna. Właściciel, może menadżer, może sprzedawca.

Pierwszego dnia, kiedy przestąpiłam próg bardzo zwykłej ciastkarni… Zresztą przestąpiłam go dlatego właśnie. Spokojne otoczenie. Zero klimatu. Kilka osób nad kawą w maleńkich filiżankach. Ciasteczka na talerzykach. Nastrój bez specjalnego nastroju. Tego pierwszego dnia po trzyletniej nieobecności w Lizbonie zamówiłam cappuccino z mleczkiem migdałowym i okrągłe ciastko w ciemno pomarańczowym kolorze powleczone roztrzepanym żółtkiem. Nazwa nie przychodziła mi do głowy. A może nigdy w głowie się nie usadowiła. Użyłam więc palca.

– To castanhas de ovos, fabrico próprio!

Jajeczny kasztan, kasztan z jajek. Nie umiałam na razie oswoić tej nazwy po polsku. Robiony na miejscu. Rolę mąki spełniają bataty, słodkie kartofle. Stąd ten nasycony czerwono pomarańczowy kolor. Jest w tych kasztanach ogromna ilość żółtek. Zamiłowanie portugalskiej kuchni do jajek, a zwłaszcza żółtek jest niebywałe! Kiedy przeczytałam przepis mój mózg wytresowany w ostrzeganiu przed wysoką zawartością cholesterolu nieco osłupiał. Logiczne myślenie mówiło mi jednak, że to wszystko pyszna energia, która pozwoli mi na moje długie lizbońskie spacery. A poza tym mózg „chodzi” na cholesterolu.

O ile w czasie ostatniego pobytu skupiłam się na śmietankowych tartaletkach, okręcie flagowym portugalskich ciastek – pastéis de nata, tym razem przywarłam smakowo do castanhas de ovos.

– Nasza specjalność. Kiedyś robione tylko w klasztorach. A może bolo de arroz com café?

Pokręciłam przecząco głową. Stanowczo nie ciastko ryżowe! Kasztan! Czyli jajka i cukier plus bataty i jeszcze delikatny zapach wanilii. Wypiekane w klasztorach? „Do tego wrócę”, pomyślałam.

To była ta poranna pora, kiedy siedzi się w kawiarenkach, cukierniach, bistrach i popija kawę. A do tego koniecznie na talerzyku rogalik z migdałami, albo sztandarowa kremówka, pastel de nata, albo tarta z owocami, puszyste bezy. Na ladzie, za szkłem ułożone misternie albo po prostu na blasze, całe stada pierzastych drożdżówek, niektóre pod kołderką z kokosowego lub innego kremu. Wielkie i mniejsze. Westchnęłam. Cudownie. Czuję się u siebie!

W Lizbonie witam się najpierw z Tagiem. Mam swoje ulubione miejsca. Na przykład tarasy nad rzeką, kiedy schodzi się krętymi uliczkami z najstarszej dzielnicy, Alfamy. Tam zawsze się coś dzieje. Tu ktoś gra na gitarze, zaraz obok prawdziwy występ z nagłośnieniem, ale bez głosu. Ktoś sprzedaje „prawdziwe” afrykańskie amulety i koniecznie chce założyć ci choćby jeden „specjalnie dla ciebie”, na przegub ręki.

Najpiękniejszy widok jest jednak z tarasu klasztoru São Vicente de Fora. Sam klasztor to dotrzymana obietnica. Afonso, pierwszy król Portugalii przysiągł, że jeśli pokona Maurów, wybuduje sanktuarium pod wezwaniem św. Wincentego z Saragossy, czczonego przez mozarabów (zarabizowanych chrześcijan) a od 1176 roku patrona Lizbony. Afonso zwyciężył i w tym samym 1147 roku, za miastem (de fora), rozpoczęła się budowa konwentu dla zakonu Augustynów. Prostego budynku w stylu romańskim.

Wzniesienie monumentalnego kompleksu, najlepiej widocznego w całej okazałości z ruin zamku św. Jerzego w Alfamie, zarządził w 1582 roku Filip II, król Hiszpanii i Portugalii, gdzie nosił imię Filipa I. Klasztor nie jest tak tłumnie odwiedzany jak osławiony kompleks w podmiejskim Bélem (skąd pochodzi słynne ciastko z kremem, pastel de nata). Barokowy hall i krużganki zawierają w biało kobaltowych panelach historię zdobycia Lizbony przez Afonso I i dzieje samego klasztoru. To przekaz z epoki dużo późniejszej niż same wydarzenia, nie odzwierciedlający tamtejszej rzeczywistości. Nie o prawdę historyczną w nim chodzi. To przekaz wielkości. Każdy kraj lubi to mieć w wygodnej, przystosowanej do okoliczności wersji. Tak już mamy.

Bogactwo klasztoru jest proporcjonalne do jego niegdysiejszej potęgi. Zakrystia to inkrustowane kolorowym marmurem ściany. Kwiatowe, egzotyczne wzory. Były refektarz przekształcony został w panteon królewskiej rodziny Bragança, która objęła panowanie nad Portugalią w 1640 roku po wojnie z byłym sojusznikiem, Hiszpanią. Umieszczono tu gigantyczne sarkofagi dynastii, która rządziła portugalskim imperium do 1910 roku. Szybko koło nich przeszłam. Monumentalność nudzi.

Za to rozmieszczone na drugim piętrze panele ilustrujące biało niebieskimi obrazami w bogatej oprawie bajki La Fontaine’a były mi po drodze na klasztorny taras. Nie mogłam się nie uśmiechnąć przy historyjce o kocie co rozstrzygnąć miał spór między królikiem a łasicą, która zagarnęła króliczy dom. Kot nie wiedząc co począć zjadł oboje. Radykalne, ale efektywne rozwiązanie. Spór przestał istnieć!

Zawsze łatwiej ubrać ludzkie przywary, grzechy w futerka i skórki zwierząt. La Fontaine był mistrzem tego rodzaju uprawiania moralności. Wzorował się na wielkim starożytnym poprzedniku, Ezopie. Pozwalał w swoich bajkach zwierzętom być nauczycielami istot ludzkich.  

Nareszcie dotarłam na sam taras, na klasztorny dach. Stąd widok nieporównywalny z niczym. Tag rozlewa się potęgą szarej niebieskości, zlewa z horyzontem. Lizbona schodzi ku niemu pasmami niewielkich, gęsto pomieszczonych domów, budynków, murów, zawijasami narastającej, nawarstwiającej się przez wieki zabudowy. Jakby nie mieściła się w tej przestrzeni, której zwiększyć się nie da.

To mój ulubiony widok. Na tarasie tylko kilka osób. Wszyscy robią zdjęcia. Ja też. Myślę w tym momencie, że warto będzie napisać coś o tym miejscu. O klasztorze, który chroni kawał historii miasta, o opowieści wypisanej niebieskim atramentem malarza na białych glazurowanych kafelkach.

Wróciłam żółtym tramwajem numer 28 pokonującym głośnie turkocąc trasę wokół historycznego centrum miasta, bardzo uturystycznionym i odzywającym się tradycyjnym, wprowadzającym mnie w dzieciństwo dzwonkiem.

Przeszłam przez plac największego poety tego kraju, Luisa Camõesa. Trochę dalej, na oświetlonej wystawie cukierni jego imienia właściciel, a może menadżer, a może sprzedawca, ustawiał paterę z ciastkami w ciemno pomarańczowym, nasyconym słodyczą kolorze. Uśmiechnął się, poznał mnie i zrobił gest ręką: „wejdź”.

Weszłam. Usiadłam pod kafelkowym wyobrażeniem placu.

– Może tym razem broa castelar, też ze słodkich batatów.

Chętnie się zgodziłam. Jeszcze jedno wrażenie do kolekcji lizbońskich smaków.

Swoją drogą skąd u potomków wielkich żeglarzy, ta namiętna miłość do żółtek i cukru? Z rozrastania się portugalskiego imperium! Cukier stał się popularny i dostępny od XV wieku. Pochodził z kolonii. Jajek produkowano w nadmiarze. Klasztory zużywały ogromne ilości białka jako krochmalu. A żółtka? Inwencja mniszek i mnichów poszła w słodkim kierunku. Im zawdzieczamy pastel de nata, castanha de ovos, broa castelar.

Klasztorne słodycze jedzone pod obrazem z pastelowych kafelków w ciastkarni pod wezwaniem poety, który oktawą, strofą Boccacia, stworzył największy poemat epiczny Portugalii: „Luzjady”, przekazujący w sposób nawiązujący do mitów, legend, podróż Vasco da Gamy do Indii… I to był mój pierwszy dzień w Lizbonie. Pod wezwaniem klasztornych ciastek, widoku na Tag, kafelkowych opowieści i…obolałych od podchodzenia pod górę łydek!