Pałac królewski nad Tagiem
Anna Kłosowska, Opowiadania: “Dziewiąta czterdzieści”

Kościół przy klasztorze Karmelitów w lizbońskiej dzielnicy Chiado był pełen. Dzień Wszystkich Świętych 1755 roku. Płonęły świece. Wierni wchodzili z zalanego słońcem placu. Sobota, łagodne ciepło.

Richard Goddard, brytyjski wikary, tuż po studiach prawniczych na uniwersytecie w Oxfordzie, przypłynął do Lizbony ze Swindon w Anglii, żeby odwiedzić swego młodszego brata, prowadzącego tu interesy. Chciał też spędzić zimę w cieple. Nie znał ani języka, ani miasta. Miał tego ranka wesprzeć pastora w czasie nabożeństwa dla licznej tu i uprzywilejowanej pod każdym względem brytyjskiej diaspory. Wyszedł wcześniej na spacer. Na wzgórze, gdzie od wieków wznosił się zamek św. Jerzego, a z platformy widokowej podziwiać można Lizbonę rozłożoną na pagórkach, opadającą chaotyczną, gęstą zabudową w stronę Tagu.

Miał przy sobie zegarek.

Świece w kościele przy klasztorze Carmo zadrżały. Turkot wielu wozów pojawił się z daleka, ze strony rozlewiska rzeki. Nie przeszedł, nie minął, narastał. Sklepienie w kościele lekko zadrżało. Posypały się kawałki tynku, muru, zaprawy. To drżała ziemia. Przez długą minutę, coraz silniejszą konwulsją. Z przeciągłym, głuchym pomrukiem.

I nagle spokój. To co ruszyło, co narastało, co sprawiło, że pierwsze siedziby ludzkie runęły jakby padły na kolana przed żywiołem, zatrzymało się.

Wikary Goddard spojrzał na zegarek. Odruchowo. „Dziewiąta, trzy kwadranse i dwie minuty” odnotował potem w liście do rodziny.

Drugi wstrząs trwał dłużej, był silniejszy. A potem trzeci. Ostatnia runda, która dobiła Lizbonę. Dziewięć minut. Według współczesnych obliczeń 8.5 – 9.0 w skali Richtera.

Lizbona przestała istnieć. Przynajmniej większa jej część. Plac nad Tagiem nie był już siedzibą królewskiego pałacu. Pałac Ribeira został nieodwracalnie uszkodzony. Pył dusił tych, którzy w panice wybiegli przed budynki. Potęga Lizbony, perły wśród europejskich miast, miasta odzianego w bogactwo pokazywane może nie ostentacyjnie, ale z pewną naturalnością, jakby było jej dane na zawsze, uległa potędze natury.

Brytyjskiego wikarego uratował, jak napisał w jednym z listów, taras widokowy. Otwarta przestrzeń. Za nim w kurzu i pyle zapadł się zamek św. Jerzego. Ludzie wokół biegali w panice. Nie rozumiał ich krzyków, ale rozumiał gesty. Uważali, że to kara boska, krążyli bezładnie, w szaleństwie strachu, przyciskając do piersi albo wymachując krucyfiksami, wyobrażeniami świętych.

O sejsmologii w 1755 roku wiele nie wiedziano. Lizbońskie trzęsienie ziemi było pierwszym tego typu wydarzeniem odnotowanym w Europie, choć odczuwalnym daleko poza nią. 

Richard Goddard zastanawiał się co ma robić, ponieważ orientacji w Lizbonie nie miał żadnej, a to co było punktami odniesienia jeszcze kilka minut temu, przestało istnieć. Ktoś podszedł do niego pytając o coś. Protestantów, ich obecność, przychylnie widzianą działalność handlową i praktykowanie religii chroniło prawo, ale ludzkie zachowanie drastycznie zmienia się w sytuacjach skrajnych. Obstąpił go tłum. Podszedł do niego ksiądz. Wikary zrozumiał łacińskie słowa: Vis baptizari? „Czy chcesz chrztu”. Tłum odpowiedział za niego volo – chcę! Został, wbrew swoim przekonaniom i woli ochrzczony przez katolickiego księdza, a ludzie cieszyli się i wiwatowali. Niebezpieczeństwo, że „heretyk” ściągnie kolejną katastrofę, zostało według nich zażegnane!

Goddard, z wpływowej rodziny o licznych koneksjach, opowiedział potem z oburzeniem swoje przeżycie nuncjuszowi papieskiemu. Dodał jednak, iż był zachowaniem tłumu prostych ludzi zaskoczony i zdumiony: nie uczyniono mu żadnej fizycznej krzywdy!  

O dziewiątej czterdzieści rano klasztor Carmo był już tylko ruiną. Z kościoła pozostało żebrowanie sklepienia, puste oko rozety, kolumny pilastrów. Sklepienie, które runęło na wiernych pogrzebało większość z nich.

 Nad Tagiem, na placu, gromadzili się ludzie obawiający się następnych wstrząsów.

Rzeka w czasie odpływu odsłania plażę. Stałam na piasku. Dwie kolumny zanurzone w wodzie oznaczają schody wiodące niegdyś do królewskiego pałacu Ribeira. Wcześniej zeszłam z tarasu widokowego przy ruinach zamku św. Jerzego. Potem usiadłam na ławce przed gotyckimi pozostałościami kościoła Carmo, które służą teraz jako swoiste memento. Wokół mnie śmiech i wrzawa. Jakiś rodzaj święta. Usiłowałam sobie wyobrazić tę katastrofę.

Tego ranka, po dziewiątej czterdzieści rano potężny Tag powoli się cofał, ale to nie był czas odpływu. I nigdy nie cofnął się aż tak głęboko, jakby dno rzeki wessało wodę. Podobno widać było wraki galeonów, które kiedyś zatonęły u jego brzegów. Znaleźli się nawet poszukiwacze przygody, którzy rzucili się w stronę wraków w nadziei znalezienia w lukach skarbów z portugalskich kolonii.

Mieli równo czterdzieści minut. Ale o tym nie wiedzieli. Ocean już reagował na trzęsienie ziemi, którego epicentrum znajdowało się o trzysta dwadzieścia kilometrów na południowy zachód od Lizbony.

Tsunami wdarło się w ujście Tagu kilkunastometrową falą i zmiotło śmiertelną siłą dolną część miasta. Gnało w górę potężnej rzeki, odwróciło jej bieg. Jeden ze świadków wydarzenia opisuje, jak jeźdźcy galopowali co sił w koniach wzdłuż nabrzeży. Nie było mowy, aby ujść z życiem wobec takiej siły.

Tsunami nawracało jeszcze dwukrotnie. Rozlało się falą, która sięgnęła brzegów Afryki, północnej Europy i wschodniego wybrzeża Ameryk, w tym Florydy,

Woda nie sięgnęła górnych części miasta. Tam zaczęły się pożary, które objęły później całą Lizbonę i szalały przez wiele dni.

Królewska rodzina przebywała tego dnia poza miastem i dzięki temu ocalała. Odebrano to jako znak Opatrzności czuwającej nad krajem. Król José I nigdy już do końca swego życia w 1777 roku nie spędził nocy w jakiejkolwiek kamiennej budowli. Obok jego rezydencji wzniesiono drewniany dom, gdzie przebywał najchętniej. W jego ślad poszło, przypuszczam bardziej z chęci naśladownictwa i lizusostwa niż z innego powodu, wielu przedstawicieli szlachty i magnaterii, którzy obok swoich wyśmienitych pałaców kazali budować drewniane „chatki”.

Lizbonę odbudowano. W końcu dalej płynęły z kolonii dobra. Złoto i drogie kamienie z Brazylii bardzo w tym pomogły. Powstał po raz pierwszy plan urbanistyczny. Poszerzono, „udrożniono” ulice, budowano solidniej. Wprowadzono więcej otwartych przestrzeni.

Lizboński kataklizm wstrząsnął wielkimi umysłami Oświecenia. Voltaire, filozof o wszechstronnych zainteresowaniach, rozprawił się w poemacie sur le désastre de Lisbonne, z podejściem teologicznym do katastrofy naturalnej jako „kary za grzechy”. Faktem jest, że katolicy obarczali za nią „heretyków”, a protestanci katolików.

Na szczęście dociekliwe naukowo mózgi epoki pchnęły myślenie w produktywniejszym kierunku i zainteresowano się ruchami tektonicznymi ziemi co dało początek współczesnej sejsmologii.

Podróżnika przybywającego do miasta nad Tagiem musi dziwić, że nie ma w nim średniowiecznej przeszłości. To miasto było uosobieniem potęgi w czasie, kiedy rozkwitał gotyk, miało wszelkie środki, aby architektura w tym stylu naznaczyła je misternym pięknem i uduchowieniem strzelistości.

Lizbona istnieje w dwóch odsłonach. Ta przed i ta po wielkim trzęsieniu ziemi. Tę sprzed ukazuje panorama z 1700 roku długości dwudziestu trzech metrów zaprojektowana dla jednego z podmiejskich pałaców. Panorama z glazurowanych fajansowych kafelków – azulejos – na których utrwalono niebieskością kobaltu to, co w kilkadziesiąt lat później przestało istnieć.

*

Nowe normy budowlane weszły w życie dopiero w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, w dwieście lat po tym jak o dziewiątej czterdzieści rankiem 1 listopada 1755 roku Lizbona przestała istnieć.

Ostatnie trzęsienie ziemi, które dotknęło Lizbonę, miało miejsce 28 lutego 1969 roku.