
Opowiadania
“Święto dwunastu Marii”
Łodzie piratów z Istrii wpłynęły bezszelestnie na wody weneckiej laguny. Lekka fala pomogła im dobić do nabrzeża. Nikt ich nie zauważył. Mieszkańcy zgromadzeni byli w kościele San Pietro di Castello i zajęci coroczną uroczystością, której punkt kulminacyjny miał właśnie nastąpić: dwanaście dziewic i ich oblubieńców otrzymywało uroczyste błogosławieństwo na nową drogę życia.
Dziewczęta, jak kazał zwyczaj, pochodziły z najuboższej ludności i wybierano je poprzez losowanie. Otrzymywały sute wiano. Dwanaście bogatych, potężnych rodów Najjaśniejszej Republiki wyposażało je we wszelkie dobra. Każdej przydawano szkatułkę z kosztownościami, zwaną „arką”, a ponadto doża użyczał im na uroczystość zaślubin klejnotów ze skarbca.
Uroczystość miała swoje korzenie w katolickiej wierze. Przypadała na dzień Oczyszczenia Marii, czyli na drugi dzień lutego każdego roku.
Maria, posłuszna zwyczajom mojżeszowej wiary, udała się w czterdzieści dni po połogu wraz z synkiem do Jerozolimy by złożyć dary i zgodnie z tradycją zaprezentować dzieciątko w świątyni.
Ten dzień wybrano na uroczystość wenecką. Dzień uświęcony w chrześcijańskiej liturgii, w którym czci się matkę Chrystusa, kobietę, która wydała go na świat. Stąd wybrane dziewczęta nazywano „dwunastoma Mariami”.
Jak często w społeczeństwie Najjaśniejszej Republiki, był to też symbol – pozornego – zrównania. Bogaci dbali o biednych i traktowali jak swoich. Taką rolę odgrywał też od wieków i przez wieki karnawał, kiedy maska, przebranie. miało pozwolić każdemu wenecjaninowi być tym, kim chciał, w każdym razie nie sobą.
Święto Marii miało rzecz jasna religijny charakter, ale pragmatyzm wenecki sprawiał, że zawierało sporą dawkę oligarchicznego PR-u. To też bardzo weneckie od zarania miasta/republiki. Niemniej zamożne rodziny z wielką gorliwością wywiązywały się z godnego pochwały chrześcijańskiego obowiązku i wyposażały biedne panny, a doża przystrajał je (czasowo) klejnotami. I tak to trwało.
Gdzieś koło 946 roku albo może kilka lat wcześniej – różne są przekazy – istryjskim piratom przyszło do zuchwałych i nieobliczalnych głów zdobyć klejnoty dożów. Wydobyć je ze skarbca było rzeczą niemożliwą, ale w ten jeden dzień w roku, drugiego lutego, ubrane w nie były dziewice i każda otrzymywała kuferek z kosztownościami. Zdecydowali, że najłatwiej porwać. I to porwać „całość”: dziewczęta ubrane w klejnoty i z mająteczkiem w szkatułkach. Tak będzie prościej, łatwiej, szybciej. A potem się zobaczy.
Działali przez zaskoczenie, praktycznie nikt z tłumu zafascynowanego odbywającym się wydarzeniem nie zwrócił na nich uwagi. Wszystko trwało krótko. Wtargnęli do kościoła, porwali, wybiegli. Mężczyźni nie zdążyli zareagować, a porywane dziewczęta nie miały jak się bronić. Ubrano je w ciężkie, bogate, obfite suknie, w których poruszały się z godnością, czytaj wolno. Do tego każda mocno tuliła do łona kosztowny posag w kuferku, to co miało jej i przyszłej rodzinie zapewnić dobrobyt. I tego żadna z nich nie pozwoliłaby sobie odebrać!
Mężczyźni, a przede wszystkim oblubieńcy (oczywiście z czystej miłości do nowo zaślubionych, nie do szkatułek, czy ktoś tak pomyślał? Feeee!), zorganizowali się szybko i podążyli za piratami. A ci, ledwo odpłynęli, pewni siebie, że nikt nie odważy się ich ścigać, zaczęli między sobą kłótnię jak podzielić łup (w tym dwanaście dziewic). Teraz powiedzielibyśmy, że nie mieli dokładnie obmyślonego biznes planu. Wsiedli w pirackie łodzie i uważali, że „jakoś to będzie”. A to nigdy w żadnych okolicznościach, nawet bardziej chwalebnych, nie skutkuje niczym dobrym.
Na wysokości portu Caorle, obecnie części weneckiej metropolii, ścigający dopadli piratów i wydarli dziewczyny (wraz z kosztownościami), a nędzników wybili i ciała wrzucili do morza. Miejsce, w którym karna ekspedycja odbiła dwanaście dziewic nazwane zostało „portem dziewcząt”, porto delle donzelle i ta nazwa utrzymała się do dziś.
Wyzwolicieli przywitano radośnie i sam Pietro III Candiano, dwudziesty pierwszy doża, spytał ich w jaki sposób ma uczcić ich bohaterski i szlachetny czyn. Uratowali nie tylko honor miasta, ale i niewinnych młodych kobiet (o klejnotach nie wspomniawszy).
Większość młodzieńców należała do jedynej weneckiej parafii pod wezwaniem Marii Panny. Wyrazili życzenie, aby każdego roku obchodzono ten dzień ku Jej czci. Na co doża skwapliwie się zgodził (co przysporzyło mu splendoru a nie ujęło środków finansowych) i odtąd w kalendarzu każdego kolejnego szefa weneckiej władzy wykonawczej drugi dzień lutego figurował jako „Święto Marii”.
I tak przez długie, długie lata dwanaście „Marii” wybieranych spośród ubogich dziewcząt przekazywano w ręce najznamienitszych rodów weneckich, które hojnie wyposażały ubogie dziewczyny. W dniu drugiego lutego otrzymywały biskupie błogosławieństwo i ruszały w procesji na plac św. Marka, gdzie w bazylice następowała ceremonia zaślubin.
Potem zupełnie świecki i wykwintny bankiet wydawał na ich cześć sam doża. Przebogato udekorowane łodzie z Mariami na pokładzie ruszały przez Canale Grande ku kościołowi Santa Maria Formosa, gdzie młode kobiety składały uroczysty hołd swojej patronce, dziękując Jej za wyzwolenie dziewcząt z rąk istryjskich piratów. Łodzie płynęły wolno, a lud Wenecji gromadził się wzdłuż nabrzeży, żeby ujrzeć dwanaście bogato ubranych i przystrojonych klejnotami młodych, przed chwilą jeszcze ubogich kobiet, które wygrały wielki los na loterii życia. Przynosiło to podobno szczęście.
Z czasem jednak, jak to bywa, święto zaczęło przechodzić w inną jakość. A może raczej w brak jakości. Przedstawiciele możnych rodów wydymali coraz częściej wargi na prośbę, by wyposażyli jakieś ubogie dziewczę, a wybór dziewcząt nie zawsze był dobrze przyjmowany przez tzw. lud. Że to niby nie te najuboższe i najbardziej godne były nagradzane hojnością bogatych. No i jeszcze zbyt wielu było mężczyzn zainteresowanych „szczęściarami”. Dochodziło do niesmacznych scen, potyczek, nieporozumień…
Słowem święto się przeżyło lub też znudziło, a z pewnością odeszło od początkowej zbożnej idei.
Żeby uniknąć dalszej degrengolady dożowie postanowili w 1343 roku zastąpić żywe dziewczyny drewnianymi malowanymi podobiznami. To było całkowite zaprzeczenie istoty święta Marii! Co najmniej nieciekawy pomysł, który, rzecz jasna się nie przyjął. Maria de tola, czyli drewniana Maryśka, była wyszydzana przez zgromadzonych na nabrzeżach mężczyzn, którzy nie mogli się powstrzymać od niewybrednych słów i niestosownych gestów. W drewniane podobizny ciskano czym popadło. Nie pomogła ustawa zgodnie z którą miano karać nikczemników za ich niecne zachowanie. Gdzieś tkwił też w weneckim ludzie żal do notabli, do tych przebogatych, którzy poniechali obowiązku, cnotliwego, chrześcijańskiego zachowania wobec biednych młodych kobiet.
Krótko mówiąc wielowiekowego zwyczaju poniechano.
Trzeba było kilku entuzjastów i pomocy włoskiego rządu (bardzo zainteresowanego sięganiem do tradycji, ale i pomnożeniem dochodów z turystyki), aby po ponad sześciuset latach częściowo wskrzesić tradycję święta dwunastu Marii. Przeniesiono je w czas karnawału, kiedy Wenecja przyjmuje cały świat entuzjastów wielkiej zabawy. I całkowicie pozbawiono kontekstu religijnego.
Od 1999 roku „święto Marii” (festa delle Marie) jest jedną z uroczystości otwierających szalone weneckie dni przed ostatkowym wtorkiem. Jedną z wielu błyszczących i błyskotliwych imprez nawiązujących do tradycji, ale z niej jednocześnie wypreparowanych.
Jest to rodzaj konkursu piękności w niezwykle weneckiej oprawie, do którego staje wiele „Marii”, a z wybranych dwunastu, jedna w popołudnie ostatkowego wtorku przedstawiana jest zgromadzonym (turystom) jako zwyciężczyni i uczestniczy w uroczystości na cześć weneckiej flagi, „locie Lwa”, która zamyka karnawał.
Wenecjanki biorące udział w konkursie mają od 18 do 28 lat i – chyba to jasne – muszą być piękne! Przechadzają się w bogatych strojach dawnej Wenecji, rozdają uśmiechy, pozują do zdjęć. W uroczystej paradzie niesione są na ramionach młodych mężczyzn przez wybrzeże Schiavoni w kierunku placu św. Marka, aż do Pałacu Dożów.
Pysznie podane kolorowe i pełne fantazji wydarzenie, bezpłatne, świetnie wkomponowane w tkaninę karnawału i PR Wenecji.
Acha! Klejnoty ozdabiające bogate, nawiązujące do przeszłości szaty weneckich piękności są sztuczne. No, z pewnością nie ma już od dawna skarbca dożów, nie ma jednak i piratów, ale „święto Marii” jest i ma być zabawą, a w zabawie nie wszystko, albo nawet nic, absolutnie nic nie musi być prawdziwe…