Anna Kłosowska
Opowiadania
“Lot Turka, Anioła i Lwa”

W czasie karnawału Wenecja nie śpieszy się rankiem. Jest chłodno, kilka stopni Celsjusza, a wilgotność wzmaga uczucie chłodu. Więc Wenecja, ta stara, ta zasiedziała w pałacach i małych mieszkankach zawieszonych nad kanałami, wzrusza ramionami, kiedy przychodzi czas karnawału. Ta Wenecja wstanie później, no z pewnością nie wylegnie na ulice wokół placu św. Marka o świcie!

Bo to właśnie o karnawałowym świcie pojawiają się…przebierańcy. Właściwie użyłam nieadekwatnego, tradycyjnego określenia, to raczej osoby starannie siebie wpisujące w pewien obraz, w rodzaj ram. Ram luksusowych, wymyślnych jak weneckie lustra. Ram karnawałowej prezentacji, pokazu, zabawy na najwyższym estetycznym i artystycznym poziomie. Osoby przebrane w celu i z celem jaki osiągnąć zamierzają tym przedzierzganiem się w inną postać. Chcą być podziwiane, oblegane, chcą fascynować, wzbudzać zachwyt. I się reklamować. Ustawiają się do zdjęć, pozują. Dobrze, że karnawał odbywa się zimą. Przy wyższych temperaturach trudno byłoby oddychać pod maseczką, nosić na sobie warstwy materii…

I tylko wtedy, wcześnie rano można się o te cuda otrzeć, prawie dotknąć bajki.

Garstka ludzi w kostiumach niezwykle efektownych, często wysmakowanych, artystycznie przemyślanych to nie mieszkańcy miasta, a jego zwiedzacze przynoszący mu doskonałe dochody. Dla przyjezdnych z całego świata karnawał to frykas, doskonale przyrządzone danie. Frykasów będzie więcej wraz z upływającymi godzinami karnawałowego dnia. Wraz z upływającymi dniami wiodącymi do Środy Popielcowej, do północy, kiedy na świat wielkiej, niepowtarzalnej, weneckiej zabawy zapadnie kurtyna.

W czasie największego natężenia karnawału, w ciągu dziesięciu ostatnich dni, Wenecję odwiedzają miliony a wśród nich jest tych niewielu, którzy chcą się zaprezentować. To jest bajka, ale bajka dla turystów, stworzona, udostępniona przez organizatorów wielkich igrzysk i w wykonaniu tych, którzy z jakiegokolwiek powodu postanowili w nich uczestniczyć. Współczesny karnawał wenecki nie ma nic wspólnego z wielowiekową tradycją ludycznych obchodów. Jest pięknem samym w sobie i tak trzeba ten czas i uczestników zabaw postrzegać.

Szalone dziesięć dni rozpoczyna kilka imprez i rzecz jasna najważniejsze odbywają się na placu św. Marka, albo na wodach laguny. Przyciągają tłumy i trzeba sobie w tym ludzkim morzu znaleźć wygodne miejsce obserwatora. I bawić się, oglądać, podglądać…

*

Młoda kobieta uśmiecha się i ze szczytu dzwonnicy weneckiej bazyliki, pozdrawia widzów, którzy zadzierają głowy, żeby nie przegapić ani sekundy z tego co za chwilę nastąpi. Wtopiona w ogrom przepysznej sukni unosi się lekko i spływa powoli, majestatycznie. Rozwiera ramiona jak skrzydła. Wokół niej obłoki konfetti. Jak stadka kolorowych ptaszków towarzyszących w tym nienaturalnie spowolnionym locie. Widok jest niepowtarzalny Suknia poddaje się powiewowi wiatru, układa dokładnie tak, jak przewidzieli to projektanci. Niezwykłe przedstawienie. Pierwsza jego odsłona. Jedynie tu. Jedynie w karnawale.

Lot Anioła.

Lot z dzwonnicy bazyliki zwieńczonej złotą postacią anioła, na sam środek placu. Kobieta dotknie miękko ziemi dokładnie pośrodku udrapowanego czerwoną materią podium, gdzie oczekuje na nią wenecki doża.

Anioł ma mocne techniczne zabezpieczenie, którego szczegóły ukrywa obfity strój. Doża jest rzecz jasna nieautentyczny, bo ostatni najwyższy dostojnik Republiki Weneckiej złożył urząd w 1797 roku, kiedy do miasta weszły wojska Napoleona.

Ale zaraz, zaraz. Jesteśmy w bajce. W naszej karnawałowej weneckiej bajce Anioł fruwa a doża istnieje, ma się dobrze, jest czerstwym mężczyzną w sile wieku i uśmiecha się podając ramię młodej piękności, Aniołowi, który stąpa teraz wraz z nim w kierunku zgromadzonej widowni.

Tak rozpoczyna się współczesny, świecki wenecki karnawał.

W tle logo Red Bull, austriackiej firmy produkującej najbardziej znany napój energetyzujący. To sponsor wydarzenia. Bo bajki, te współczesne, bez sponsora nie dałyby rady!

Tradycja Lotu Anioła sięga połowy XVI wieku.

Wtedy to, w Tłusty Czwartek, pewien turecki akrobata dokonał czynu niebywałego, wręcz zuchwałego, czynu pasującego jak ulał do miasta, które panowało nad sporym kawałkiem świata i śmiałość ceniło. Odważył się zejść po napiętej linie uwiązanej u szczytu dzwonnicy na placu św. Marka do zacumowanej przy nabrzeżu łodzi. Bez zabezpieczenia jakie ma współczesny Anioł!

Kiedy linoskoczek znalazł się na wysokości Pałacu Dożów, a właściwie balkonu, z którego obserwował wydarzenie wenecki władca, zatrzymał się i pozdrowił go głębokim ukłonem. Został potem szczodrze za swój wyczyn nagrodzony. Wydarzenie nazwali wenecjanie „lotem Turka” (volo del Turco). W następnych latach wykonywali go kolejni śmiałkowie. Nigdy ich nie zabrakło. Nigdy też nie zabrakło nagrody. Ani podekscytowanej publiczności.

Z czasem obyczaj nieco zmieniono i z dzwonnicy z wielką szybkością zjeżdżali po linie młodzi mężczyźni szukający chwili sławy i chwały. Przypinano im drewniane skrzydła. Byli aniołami zlatującymi na ziemię. Stąd nazwa, którą stosuje się i obecnie – Lot Anioła (volo dell’angelo). Młodzieńcy lądowali na środku placu wśród owacji i okrzyków, podchodzili do doży i odbierali pieniądze lub cenne podarunki.

Po tragicznym wypadku w 1759 roku zdecydowano się zmienić tradycję. Odtąd po linie zjeżdżały wielkie drewniane gołębie, które w czasie lotu rozsiewały kwiaty i confetti. Wydarzenie zwano „lotem gołębia” (volo della columbina). Nie wywoływało ono jednak entuzjazmu tłumu. Trudno ekscytować się drewnem. Brakowało dreszczyku. Często patrzy się z bezpiecznego miejsca na czyjeś niebezpieczeństwo poprzez swój zawoalowany strach.

Po wznowieniu karnawału pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, podtrzymano „anielską” tradycję. Od 2001 roku, przy zachowaniu współczesnych środków ostrożności, lot wykonywały znane postacie ze świata rozrywki, a od 2011 roku po linie zsuwa się z gracją w południe pierwszej niedzieli karnawału, piękna młoda wenecjanka, nagrodzona w poprzednim roku jako „Maria”. Wybrana spośród dwunastu biorących udział w bardzo zakorzenionym i legendarnym wydarzeniu zwanym „świętem Marii”.

Kilka dni szalonej zabawy, wydarzeń, bali, maskarad, wyboru najpiękniejszej maseczki, regat na Canale Grande i innych atrakcji, tych bardzo słono płatnych i tych, które można smakować za niewielkie pieniądze, przechodzi szybko. W ostatkowy wtorek, na kilka godzin przed północą, ma miejsce inny lot. Lot pożegnanie.

To Lot Lwa (volo del Leon).

Pożegnanie karnawału nosi ogromną dozę nostalgii. O ile w innych wydarzeniach proponuje się nam bajkę, to tu dochodzi do głosu wielka przeszłość. Legenda i potęga Najjaśniejszej Republiki. Jej symbol, jej flaga wzlatuje nad miastem, nad miastem niegdyś bogatym, niezniszczalnym przez jedenaście wieków i żyjącym z przeszłości po dziś dzień.

Skrzydlaty lew św. Marka – patron Najjaśniejszej, Serrenissimy.

Volo del Leon to raczej uroczyste udostępnienie symbolu. Event przepełniony godnością i dumą, ale nastawiony na turystów. Łopocąca czerwona flaga z sześcioma frędzlami przedstawiającymi sześć dzielnic miasta i złotym skrzydlatym lwem pośrodku, unosi się z placu i wzlatuje ku dzwonnicy, z której kilka dni wcześniej zsuwał się po linie Anioł, dając znak do rozpoczęcia wielkich karnawałowych igrzysk.

Cała ceremonia, w której uczestniczy doża i dwanaście najpiękniejszych wenecjanek, to hołd dla  miasta jakim było i jest, dla odwiedzjących i dla karnawału, który skończy się za kilka godzin, kiedy dzwony wszystkich weneckich kościołów wybiją północ. Maski zostaną zrzucone, nastąpi powrót do codzienności jak przez wiele, wiele wieków.

Do następnego „lotu anioła” rzecz jasna!