Anna Kłosowska
Opowiadania
“Królewski Sandomierz i utytułowana gruszka”

Herbata „z saszetek”, co jest nie tyle lepszym co lepiej brzmiącym, bardziej atrakcyjnym określeniem herbaty z torebek, nie jest moim żywiołem. Torebki/saszetki to herbaciane pogotowie ratunkowe, codzienność nie warta wzmianki, wielkie lub mniejsze ustępstwo. Na przykład w czasie podróży…

W Sandomierzu zatrzymaliśmy się z Przyjacielem w drodze powrotnej z wędrówki po regionie win Słowacji, Węgier i Austrii.

Po wielu emocjach enologicznych (z greckiego oinos wino i logos nauka), po bulwersującej słodyczy win tokajskich i wplecioną w smakowe tło delikatność muskatów, traminerów, po nasyconych barwą i temperamentem czerwonych winach Burgenlandu, mieliśmy przed sobą wrażenia inne. Sandomierz. Miasto wymieniane przez Galla Anonima obok Krakowa i Wrocławia jako jedno z najważniejszych w Królestwie Polskim XII wieku.

I oto stałam na wypielęgnowanym rynku. Rynek solidny, widać zamożność, która osadzała się tu przez wieki.

Niebo w wielowarstwowej szarości jesieni. Chłodno. Usiedliśmy w kawiarence, tak żeby widzieć bryłę ratusza. Po chwili na stoliku pojawiły się filiżanki. Sir William’s white tea przeczytałam. To brzmiało tak angielsko. Tak kolonialnie, tak ciut snobistycznie, tak mocno wpasowywało się w herbaciane cliché. Skupiłam się na ratuszu.

Ten prostokątny budynek z ośmiokątną białą wieżą jest kwintesencją średniowiecznej historii miasta. Wybudowany w 1349 roku po kolejnym łupieżczym najeździe litewskim, miał charakter obronny. Sugerował solidne bezpieczeństwo po długich stuleciach najazdów, wojen, grabieży. Dodana do niego później renesansowa attyka zmiękczyła nieco oryginalny gotycki zarys. Jej rogi zwieńczono rzeźbami głów reprezentujących cztery stany. Ciekawy element, wiele mówiący, ale z rynku niewidoczny. Biała wieża wzniesiona w XVII wieku nadała całości pewnej miejskiej atrakcyjności, gracji, elegancji.

To Kazimierzowi Wielkiemu miasto, należące do królewszczyzny i mające wynikające stąd przywileje, zawdzięcza pewną stabilizację i idący za tym rozkwit. Ratusz potwierdził królewski status, mury obronne z potężnymi bramami z których zachowała się jedynie Opatowska, pozwoliły na spokojniejsze, bardziej przewidywalne życie.

Tatarzy napadali na miasto w XII wieku kilka razy. Najazdy Litwinów w XIII wieku miały trochę inne podłoże. Sporą rolę odgrywały w nich sprawy polityczne, chwilowe i trwalsze sojusze. Szli na Małopolskę przede wszystkim dla łupów, ale i dla branki. Z pewnością jednak nie po to by zawładnąć sandomierską ziemią. Często całe rodziny szły w jasyr, osadzano je daleko, w głębi terytorium pozostającego pod wpływami Litwy.

Księżniczka Aldona, córka wielkiego księcia litewskiego Giedymina, została oddana w małżeństwo synowi Władysława Łokietka, Kazimierzowi (później Wielkiemu), którego podobno do ołtarza siłą doprowadzono, tak ten związek uważał za siebie niegodny. Miał ochotę na małżeństwo, które wplotłoby go w inne, korzystniejsze dynastyczne układy. Ojciec postanowił inaczej. Chciał wzmocnienia sojuszu polsko litewskiego przeciw potężniejącemu zakonowi krzyżackiemu. Aldona nie była na polskim dworze lubiana, zarzucano jej obyczaje „pogańskie”, niestosowne dla żony królewicza, a potem króla. Ważne jednak i osobliwe było „żywe wiano”, jakie jej przydano. Do Polski powróciło z litewskiej niewoli kilka tysięcy Polaków. Wyobrażenie tego dał Kazimierz Gerson w niezwykłym emocjonalnie obrazie „Wiano królewny”. 

Kiedy powstawał sandomierski ratusz i mury obronne miasta Aldona, pierwsza z czterech żon Kazimierza Wielkiego, z Bożej łaski królowa Polski, ziemi krakowskiej, sandomierskiej, łęczyckiej, sieradzkiej i Kujaw, pani i dziedziczka Pomorza, nie żyła już od dziesięciu lat. Przymierze, które miał przypieczętować ślub Giedyminówny z piastowskim królewiczem okazało się kruche. Napady Litwinów trwały do 1385 roku, kiedy zawarto unię w Krewie.

Rozsmakowywałam się nie tylko w architekturze ratusza, który teraz objęło padające od południowego zachodu słońce, ale i w torebkowej (pardon, saszetkowej!) herbacie.

Delikatny owocowy zapach. I jeszcze coś, coś nieuchwytnego, cień deserowej słodyczy. Przeczytałam składniki:

herbata biała (96%), aromat naturalny, suszona gruszka, kawałki jogurtu.

Gruszka! To była odpowiedź. Zapach nie pochłaniający, dominujący, raczej podkreślający doznania smakowe. Granulowany jogurt był tym czymś, tą niezwykłością, miękkością. Tym mało rozpoznawalnym elementem. Przyjaciel czytał coś w telefonie.

– Dobre posunięcie, spójrz na nazwę: Sir William’s. Okazuje się, że to polska firma. Herbata kojarzy się z Anglią, choć powinna raczej z jej koloniami, ale tak się wżarło w nasze postrzeganie. Angielska, dobra, aromatyczna herbata…a do tego herbata biała. Coś innego, nie tak popularnego jak czarna. Herbata uważana teraz, za rodzaj hitu. No i ta gruszka! Wiesz co to jest europejska gruszka deserowa?

Jasne, że nie wiedziałam, zresztą nawet gdybym wiedziała, nie odebrałabym Przyjacielowi przyjemności poinformowania mnie. Był w zonie!

Bartlet pear, to ci coś mówi, prawda? No właśnie, ta odmiana gruszki jest najbardziej rozpowszechniona w USA i Kanadzie. Sama je jesz, wiem. Ale oryginalnie europejska gruszka, ta najpopularniejsza, nazywa się William’s pear, gruszka Williamsa, który przez polską firmę produkującą herbaty smakowe, został pasowany na rycerza albo baroneta! No w każdym razie utytułowany.

Utytułowana gruszka! A herbata niezwykła, przyznałam.

Słońce pokazywało się i znikało, niezdecydowanie, powoli oblekając kamieniczki przy rynku to ciemniejszymi, to jaśniejszymi tonami pasteli. Taki rodzaj płynności w tym przechodzeniu światła, w jego zmienności.

W 1349 roku, kiedy na królewski rozkaz wznoszono sandomierski ratusz, Kazimierz Wielki przedsięwziął wyprawę na Ruś. Poprzedziła ją gra pozorów, polityczne kluczenie, dawanie sygnałów przyjaźni Litwinom i doraźne negocjacje z Tatarami. W gruncie rzeczy chodziło o ukrócenie litewskich napadów pustoszących ziemie polskie i Mazowsze. Tatarów to zwalczano to włączano do wojennej gry. Podobno rozpowszechniano nawet w celu pozyskania ich poparcia plotki o tym, że król zamierza wziąć za żonę Tatarkę!

Szliśmy w kierunku Domu Długosza, późnogotyckiego, surowego budynku z czerwonej cegły ufundowanego w 1476 roku przez wielkiego kronikarza naszej historii dla mansjonarzy śpiewających w pobliskiej kolegiacie, teraz bazylice katedralnej.

Jan Długosz herbu Wieniawa, syn rycerza spod Grunwaldu, szlifujący za młodu swoje zdolności w wiernej służbie biskupa Oleśnickiego, wytrawny dyplomata prowadzący między innymi w imieniu Kazimierza Jagiellończyka pertraktacje pokojowe z zakonem krzyżackim. Także nauczyciel, wychowawca królewskich synów, kanonik krakowski i sandomierski. I szczodry fundator.

– Ta biała herbata „Sir Williamsa” o zapachu gruszki smakowała ci, prawda?

Przyjaciel rzucił to pytanie ni stąd ni z owąd, w środku naszych niepoważnych rozważań na temat tego co by się stało, gdyby rozpuszczane plotki okazały się prawdą i Kazimierz Wielki poślubił córkę tatarskiego chana po czym wprowadził ją jako królową na polski tron.

Tak, odpowiedziałam, to była zaskakująca niespodzianka w dziedzinie herbat torebkowych. Torebka uhonorowana rycerstwem!

„Królewski Sandomierz i utytułowana gruszka”, tak w kapsułce nazwałam ten dzień.