Anna Kłosowska, Opowiadania: “Wieczna siostra”
palma bożonarodzeniowa

Lubię pływać w basenie na wznak tuż przed zapadnięciem zmroku. I śledzić zmiany barw nieba.

Błękity przetaczają się w płowość, prawie biel, potem nadciągają różowości. Różne odmiany. Na wiatr ciemniejsze, gęstsze, jaskrawsze, czasem postrzępione odcieniami szarości. I te delikatne, zwiewne, przekornie uchylające się przed zachodem, podpięte jasnością zachodzącego słońca.

Naokoło zielenie i kolory Karaibów. Kwitnąca sytość barw. Palmy z grzecznie podciętymi grzywkami. Estetyczne, pozbawione suchych gałęzi. Nieprawdopodobnie uporządkowane. Inne znów z rozwianymi pióropuszami. I te, które przy zachodzącym słońcu połyskują lekko zagiętymi, długimi liśćmi, jakby przystrojone anielskim włosem.

Są takie dwie palmy, na które patrzę za każdym razem, kiedy wchodzę na teren osiedlowego basenu przez pomalowaną na czarno, wyciętą w gipsowym stiuku furtkę.

To palmy bożonarodzeniowe.

Rodem, jak większość palm, nie z Florydy. Nazywane też palmami z Manili. Mają ciemnozielone, grube liście, trochę przypominające łukowato wygięte kogucie pióra. I lśniące ciemną czerwienią owoce podobne do głogu. Te owoce dojrzewają często w okolicy Świąt Bożego Narodzenia, stąd nazwa. To piękne, nasycone barwą ozdoby, ale rzadko uda mi się nacieszyć nimi wzrok. Nie zawsze doczekam się tego momentu, kiedy zieleń przejdzie w bogatą czerwień i zawiśnie uroczyście drobnymi naturalnymi bombkami pod gałęziami palm.

Zanim to się stanie służby ogrodnicze pilnie i dokładnie ścinają gałęzie ciężkie niedojrzałymi jeszcze owocami, żeby nie padały na chodniki, nie barwiły ich rozdeptanym szkarłatem. Żeby nie „brudziły” spadając, dachów samochodów pod nimi garażujących. To prawda: skutecznie i trwale barwią wszystko na pomarańczowo.

Wiem, to po prostu praktyczne podejście, ale cieszę się jak dziecko, kiedy „zdążę” się napatrzeć na te palmy w pełnej krasie! Czasem to się uda.

Palmy bożonarodzeniowe sadzone są po dwie, czasem trzy. Wtedy wdzięcznie wyginają się od środka na zewnątrz.

Te moje, przy wejściu na basen, to dwie siostry. Wokół nich klomb z sukulentami i zmienianymi co kilka miesięcy niecierpkami w jaskrawych kolorach.

To siostry przyjaciółki trwające w jakiejś sobie tylko znanej intymności, bliskości.

Stoją spokojnie, ale nie majestatycznie. Z powagą, ale nie sztywno. Spoglądają na siebie. Jedna z nich przechyla się lekko w stronę drugiej. Trochę nietypowo. Jakby chciała jej coś szepnąć. Może to nawet robi, kiedy wiatr ze wschodu nagina ją jeszcze bliżej, każe jej się poddać.

Palmy tylko wyglądają nieruchomo, są bardzo odporne nawet na zabójcze dla innych roślin silne wiatry. Dużo lepiej znoszą huragany niż potężne, rozgałęzione napowietrznymi korzeniami bengalskie figowce, niż pokryte landrynkowym szkarłatem Jatrofy. Palmy, choć są roślinnością „napływową”, idealnie nadają się do tego cudownego klimatu, w którym huragan jest przerywnikiem w idylli, takim przypomnieniem, wybuchem złości łaskawej na ogół Natury.

Kilka tygodni temu widziałam dwie palmy/siostry po przerwie i bardzo się zaniepokoiłam. Jedna, ta romantycznie skłaniająca ukoronowaną długim pióropuszem głowę, najwyraźniej słabła. Zieleń wierzchu przeistoczyła się w burą szarość, kolor błota.

Kolor palmowej śmierci.

To palmowa zaraza. Zaraza bakteryjna, przenoszona przez małe owady w kolorze nasyconej zieleni i liściopodobnym kształcie. Wtedy działać należy szybko, żeby nie rozprzestrzeniła się na inne. A ta posłałaby pocałunek śmierci własnej siostrze…

Na palmową zarazę, na brązowienie zaczynające się od czubka, od stożka wzrostowego, nie ma lekarstwa. Ratować można tylko sąsiadujące rośliny, podając antybiotyk: oksytetracyklinę.

Wczoraj stanęłam przed furtką. Z daleka widziałam brak. Tylko jedna. Samotna na klombie. Podeszłam bliżej w emocjonalnej nadziei, że zobaczę jakiś ślad po tej wdzięcznie skłaniającej się, którą nazywałam w myślach młodszą siostrą. 

Klomb wyglądał pozornie jak przedtem. Zadbany, sukulenty okalały dalej małą wysepkę, na której do przedwczoraj stały obie. Podściółka równo rozsypana. Tylko niecierpki nowe, świeże, zasadzone inaczej, bliżej tej jednej, co została sama. Wszelkie ślady bytu chorej rośliny zatarte.

I dopiero za chwilę spojrzałam w prawo. Na nowym klombie, wśród sukulentów i niecierpków stała ona. Świeża, nowa, młoda, jasna zielenią niewiedzy, tylko trochę wyższa ode mnie i ciesząca się początkiem życia.

Miałam o czym myśleć pływając tego wieczoru na wznak, przyglądając się ubranym świątecznymi światełkami palmom…Za moment koniec roku.

Koniec? Czas końca nie ma, a więc kontynuacja.

Kontynuacja. Następne życie. Dalszy ciąg. Pustka nie istnieje, są stale rozchodzące się kręgi życia.

Starsza siostra będzie miała o czym szumieć podczas nocy, kiedy dojdą do niej porywy wiatru znad oceanu, wschodniego wiatru, który pozwolił zjawić się tu białemu człowiekowi z drugiej strony Wielkiej Wody. Człowiekowi, który uważał się za pana tej przestrzeni dawno już przecież zamieszkałej.

Może opowie o swojej poprzedniej siostrze. Chyba nie wspomni o tym, co może się zdarzyć, kiedy wierzchołek palmowego pióropuszu pokryje się kolorami błota. Po co?

Niezależnie od tego, jak się palmowe i nasze ludzkie sprawy toczą, zawsze będą się rozchodzić kolejne kręgi przetrwania, kontynuacji, dalszego ciągu…

Jesteśmy w jakimś sensie wieczni, tylko z pewnością nie dosłownie!