Anna Kłosowska
Opowiadania
“Modra niespodzianka”

Zjechaliśmy z drogi na Nitrę niechcący, gdzieś na rozwidleniu.
– Zawracam. Zboczyliśmy. Nie wiem jak to się stało! Zagadaliśmy się! Rozmawialiśmy z Przyjacielem o bliskości i granicach. Bliskości w kilometrach w tej części Europy. Mieliśmy około stu kilometrów do naszego celu – Nitry, w Słowacji. Stanęliśmy po drodze w ciekawym miasteczku, u stóp jednego z zamków obronnych wzdłuż Dunaju.

Hainburg w Dolnej Austrii leży o cztery kilometry od granicy ze Słowacją, o dwanaście od jej stolicy, Bratysławy i czterdzieści trzy od stolicy Austrii.

Ruina zamku mówi o zupełnie innych czasach. Innych granicach. Forteca powstała w połowie XI wieku na rozkaz Henryka III, króla Burgundii i Niemiec, świętego cesarza rzymskiego. W 1683 roku, podczas kampanii otomańskiej miasto i zamek zostały zniszczone przez Turków podążających na Wiedeń. Święta Liga w końcu wygrała i my mamy w tym swój udział, ale Hainburg jako twierdza przestał istnieć.

Taka to kolej losów wielu miejsc niegdyś potężnych, potrzebnych, a potem marginalizowanych. Miasteczko Hainburg przetrwało. Przeszliśmy przez nie drogą wiodącą od „wiedeńskiej” do „węgierskiej” bramy wjazdowej. Obie postawiono w XIII wieku. Po drodze rynek z barokowym kościołem farnym i wesele, w każdym razie uroczystość po ślubie, która zgromadziła zaproszonych wokół piekarni/ciastkarni. Słodki dzień Młodych. Tylko ich, jeśli uczynią go tylko własnym, a nie rodziny, krewnych, przyjaciół i znajomych…

Góry Hainburskie to część Małych Karpat. Ciągną się przez sto kilometrów od Bratysławy na wschód. Jechaliśmy podgórskimi krajobrazami. Pyszne kolory jesieni coraz łapczywiej pochłaniały zieleń. Rozmawialiśmy o tym co teraz oznaczają granice lub ich brak. I jak bardzo szybko zmienia się ich znaczenie, jak trudno oswoić ludzkie myślenie z ich brakiem i jak łatwo je mentalnie i nie tylko przywrócić.

I gdzieś wtedy zamiast pojechać prosto, skręciliśmy na lewo.
– Zawracam, powtórzył Przyjaciel.
– Widziałeś tę nazwę? No dobrze, nie skręciliśmy, ale spójrz, tylko czternaście kilometrów dzieli nas od niebieskości!
Przyjaciel zwolnił.
– Czy możesz tak prościej, żebym zrozumiał. Bo TY oczywiście wiesz o co ci chodzi, prawda?
– „Modra”, widzisz drogowskaz, za kilkanaście kilometrów przygoda w tonach intensywnej niebieskości. Piękne słowiańskie określenie. Musi i tu oznaczać coś uroczego. Po prostu MUSI!

Przyjaciel westchnął, ale się uśmiechnął. Też lubił czasem ulec pewnemu nieposłuszeństwu wobec racjonalnych odruchów. Spontaniczność ma swoje plusy.

Modra. Miasteczko wtopione w pogórze, umoszczone w nim wygodnie, zgodnie z linią kreśloną przez Naturę.

Wjechaliśmy na podłużny rynek. „Wrzecionowaty, ciekawe na jakim prawie to miasteczko lokowane”, powiedział Przyjaciel/historyk. Namioty, muzyka, śmiech. Chcieliśmy zaparkować i w końcu znaleźliśmy miejsce dalej w dół ulicy…Dolnej. Przyjaciel usiłował zapłacić w automacie, ale mu „odrzucało”.

Víkendy neplatíte – machała do nas powolnymi, szerokimi, ostentacyjnymi ruchami rąk i ramion para stojąca po drugiej stronie. Wyglądali jakby właśnie wyszli z psychodelicznego koncertu. – V pracovné dni áno! Enjoy!

Podziękowaliśmy serdecznie. No może i jest dziś sobota, ale kto, jadąc od kilku dni przez winnice, lasy, pogórza, pusztę, miasta i miasteczka, trasą węgierskiego i słowackiego tokaju, austriackich win, szlakiem drewnianych kościołów wzniesionych bez jednego gwoździa, pamiętałby o tym!

Festiwal, víno! Enjoy! Nasi parkingowi znajomi oddalili się powolnym, swingującym krokiem.

– Lubię tę łatwość porozumiewania się na zasadnicze tematy! Wino! Przyjaciel zamknął samochód.

– No widzisz, jesteśmy we właściwym miejscu o właściwym czasie! Mówiłam ci, tu MUSI być coś uroczego. Posłuchaj się lokali, enjoy!

Modra. Słowianie osiedli się tu w trzecim tysiącleciu p.n.e. Pierwsze wzmianki o winnicach pochodzą z 1321 roku, ale podobno uprawiano wino jeszcze przed Rzymianami. Klimat, gleba, ukształtowanie terenu sprzyja winorośli. Modra należy do małokarpackiego regionu winnego, który zaczyna się pod Bratysławą, a kończy właśnie tu.

Chodziliśmy po mieście należącym od XIV wieku do Królestwa Węgier, któremu nadano status wolnego Miasta Królewskiego i wynikające stad przywileje w 1607 roku. Przez wieki Modra handlowała winem. W czasie blokady tureckiej wielkich szlaków handlowych winiarze modrzańscy wpasowali się w niszę i odtąd ich wina zyskały wyższy status na wiedeńskim dworze.

Mijaliśmy winiarnie z ogródkami zawłaszczającymi część chodników, rodziny siedzące na ławkach jedzące lody. Zatrzymałam się przy kawiarni, gdzie kusiły pokryte czerwoną kołderką galaretki ciastka o puszystym trzywarstwowym spodzie. „Tu zjem deser”, postanowiłam. Zanurzaliśmy się w namioty pełne wspaniałych serów i oczywiście miejscowego wina.

Poczułam lekkie puknięcie w ramię.

To byli nasi znajomi z parkingu. Gestem i ogólnosłowiańskimi słowami zachęcali, żeby usiąść z nimi w winiarni.

Architekci z Bratysławy okazało się. Pokochali Modrą i tu spędzają czas wolny, którego mają trochę więcej, bo zdecydowali, że potrzebują żyć lepiej. Nie drożej. To nie to samo! To wolny przekład, mam nadzieję, że dobrze odebrałam. „Enjoy life” dodał on na koniec

– Czemu tak mało słowackiego wina jest na rynku europejskim, zapytał Przyjaciel.

– Nie wiesz? Ja ci powiem. My je za bardzo lubimy, sami wypijamy, a nawet jak je wysyłamy w świat to po drodze ktoś je wypije! Nawet modrzańska ceramika powstawała głównie z powodu wina. Dzbany, dzbanki, pojemniki…i to od XIV wieku! Miasto słynie z niej, ale bez wina by tego nie było!

Tylko dwadzieścia procent słowackiej produkcji wina jest eksportowane, reszta zostaje na miejscu. Nie zdziwiłam się, kiedy spróbowałam żółtego traminera.

Traminer to stara odmiana, identyfikowana z regionem Tyrolu i miastem Tramin, ale uprawiana szeroko w regionie, w tym w Słowacji. W restauracji „Starý Dom”, gdzie zjadłam bryndzowe halušky, Przyjaciel namówił mnie na kieliszek miejscowego wina tej odmiany.

– Będzie idealnie, miękko pasować do gałuszków i zaokrągli smak ostrego serowego sosu. Spróbuj, ja tylko powącham, prowadzę i odpowiadam za ciebie! Enjoy!

Przyjaciel nie odmówił sobie jednak minimalnego włączenia zmysłu smaku. Oczy mu się roześmiały i po obiedzie weszliśmy do winoteki poleconej przez architektów z Bratysławy.

Za kontuarem młodziutka śliczna dziewczyna („słowacka uroda”, szepnął Przyjaciel w rozmarzeniu) obsługiwała klienta, który zamówił wino z nalewaka. Muskat. Nie kieliszek, a dwulitrową plastikową butelkę. Następny wziął dwie dwulitrówki. Też z kija. Welschriesling. Jedna z popularniejszych tu odmian białego wina. Przyjaciel poczuł się jak w raju. On wąchał, mlaskał, ja smakowałam w pełni, piękna Słowaczka serwowała. Wybraliśmy…no wybraliśmy kilka odmian. Lokalnych. Był w tym i traminer. Rozlał się na moim podniebieniu delikatną kwasowością i aromatem rodzynek, suszonych gruszek, fig.

Enjoy”, pomyślałam sobie. I wzniosłam toast za odchodzenie od przewidywalności, zbaczanie z wyznaczonej drogi i za modrą niespodziankę.