Patrzyłam przez ramię małego chłopca, może dziesięcioletniego. Na prostokątnej karteczce w jasnoniebieskim kolorze powoli pisał:
„Najukochańsza Babciu,
Bardzo Cię nam wszystkim brakuje. Chcę żebyś wiedziała, że nigdy o Tobie nie zapomnimy. Kochamy Cię i będziemy kochać zawsze. Proszę Cię, dbaj o siebie tam gdzie teraz jesteś!”
Chłopczyk podał kartkę mamie. Przeczytała, uśmiechnęła się.
– Teraz złóż swoje tanzaku i wrzuć do urny na stole – wskazała palcem na przeźroczyste naczynie wypełnione zapisanymi skrawkami papieru.
Tanzaku przyczepia się albo wkłada do lampionów umieszczonych na podstawie w kształcie łódki. Całość sporządzana jest ręcznie z papieru, słomy i drewna. Wieczorem latarenki zostaną spuszczone na wodę. Flotylla migocących światełek oddalających się powoli od brzegu. To koniec święta, odwiedzin bliskich z daleka, ze świata, którego nie znamy, tamtej strony. Kilka dni wcześniej zapraszani byli przez rodziny radośnie ich oczekujących. Teraz odchodzą. Światełka wskazują drogę. Odprowadzają tych, którzy na krótko co roku przybywają ze świata zmarłych.
To japońskie święto Obon, czczące zmarłych w radosnym oczekiwaniu na spotkanie.
Na progach domostw pali się kadzidła. Wonne smużki zapachu mają przyciągnąć, wskazać im drogę. Na domowych ołtarzach obok słodkich ryżowych ciasteczek, poczęstunku zachęcającego do przybycia, ustawia się, na cienkich drewnianych nóżkach ogórek i bakłażan. Symbol konia, który szybko przywiedzie tych co odeszli z ich świata do naszego, i wołu, który ma ich niespiesznie odprowadzić z powrotem
Obon obfituje w rytuały, obrządki. Odwiedza się groby, porządkuje je, składa słodkie ofiary, wraca z cmentarza o zmroku przy zapalonych lampionach, które pomagać wskazują zmarłym drogę do domu gdzie są oczekiwani. Radość ze spotkania znajduje ujście w tańcach wykonywanych często przy wtórze bębnów, w rytmie tradycyjnych Bon Odori. Na wzgórzach palone są ogniska, aby zmarli przybywający z tamtego świata łatwiej rozpoznali drogę do żyjących.
Święto Obon korzenie ma w kulturze buddyjskiej, ale praktycznie pochodzi z dwóch sfer filozofii: buddyjskiej i konfucjańskiej, które harmonijnie przenikają się, przeplatają się w wielu dziedzinach, wielu sytuacjach. W buddyzmie obchodzone jest około polowy lipca lub sierpnia, w zależności od kalendarza księżycowego. Trwa kilka dni i mieści w sobie wiele tradycji, rytuałów nie tylko na cześć zmarłych. Jednym z jego przejawów jest oddawanie czci starszym, tym, którzy dalej są z nami, których cenimy i kochamy za ich rozsądek i wspieranie nas.
Kiedy mały chłopiec wstał od stolika, na którym rozłożono kolorowe karteczki tanzaku, dawno napisałam swoje. Kilka. Do moich bliskich, którzy odeszli, a przecież ciągle są ze mną. Robię to co roku, jeśli w czasie święta Obon jestem na Florydzie i mogę przyjechać do jednego z moich ulubionych miejsc „zen”, do japońskiego parku Morikami.
Morikami to kompleks kilku ogrodów scalonych harmonijnie w przestrzeń położoną wokół wielkiego stawu. Miejsce spokoju od samego „progu”. Od momentu, kiedy spoza zieleni wynurzy się budynek pokryty ciemnoniebieską dachówką.
To miejsce niezwykłe, stworzone dzięki wytrwałości jednego człowieka, Japończyka, który w maju 1906 roku, w wieku 19 lat przybył po długiej podróży z Miyazu, miasta w prefekturze Kyoto, na wezwanie swojego krajana, Jo Sakai, wykształconego w Nowym Jorku. Jego pomysł stworzenia Yamato, japońskiej kolonii, rodzaju wspólnoty rolników, przemówił do młodziutkiego Sukeji Morikami, który później przyjął w Stanach imię George.
Sukeji miał mało do stracenia. Jego rodzina od zawsze pracowała na roli. Ziemi wokół Miayzu brakowało. A nawet gdyby była, nie miałby za co jej kupić. Zdawał sobie sprawę, że nie ma szans na prowadzenie dużego, nowoczesnego gospodarstwa, a o tym marzył.
Do tego nieszczęśliwa miłość! Zakochał się po uszy i chciał się żenić. Rodzice wybranki odrzucili oświadczyny. Gdyby jednak rodzice zgodzili się Sukeji nie popłynąłby do Ameryki i nie darowałby dużo później, w 1973 roku, po wielu perypetiach życiowych w kraju, który przyjął za swój, dwustu akrów ziemi hrabstwu Palm Beach z przeznaczeniem na park w stylu japońskim.
Tak więc to dzięki niespełnionej miłości korzystamy po dziś dzień z pięknego miejsca w Delray Beach, upamiętniającego trochę Japonii na południowej Florydzie.
Aby dostać się do Ameryki Sukeji zadłużył się na niewyobrażalną sumę 150 dolarów. Po wielomiesięcznej podróży dotarł do okolic obecnego Boca Raton, gdzie dołączył do innych Japończyków tworzących kolonię Yamato. Wiedział, że spłacać dług pracą na roli przyjdzie mu przez trzy lata. Niemniej potem czekała go wielka nagroda, której żarliwie pragnął, aby móc wrócić do Japonii i jeszcze raz oświadczyć się, tym razem dysponując zabezpieczeniem materialnym, o rękę wybranej.
Umowa przewidywała, że otrzyma 500 dolarów i kawałek ziemi pod uprawę, który, jeśli zechce, będzie mógł sprzedać. To go urządzało. Nie chciał zasiedzieć się w Stanach. Jego kilkuletni pobyt służyć miał ściśle określonemu celowi: zdobyciu pieniędzy.
Czy jednak w życiu rzeczy dzieją się zawsze tak, jak je sobie planujemy?
Sponsor Sukeji umarł nagle i cały sprytnie obmyślony przez młodego człowieka plan spalił na panewce. Miał dług. Nie miał pieniędzy ani ziemi. Jedynym wyjściem było pozostanie wśród japońskich rodzin tworzących wspólnotę Yamato. Tak też uczynił. Może uważał, że los tak zrządził. Podporządkował się. Dorobił się powoli. Potem stracił wszystko. I znowu stopniowo stanął na nogi. Po latach jego majątek oceniany był na setki tysięcy dolarów. Właściwie to świetny przykład sukcesu emigranta, który przybył do USA bez grosza i osiągnął wszystko dzięki ciężkiej pracy. American dream! George Morikami nie wpadł w pułapkę powierzchownej konsumpcji. Mieszkał w skromnym domku. Pracował. Pieniądze inwestował w to, co uważał za najcenniejsze: ziemię. Do Japonii nigdy nie wrócił. Nigdy też się nie ożenił.
Umarł w wieku 89 lat w Delray Beach. Trzy lata wcześniej był głównym bohaterem ceremonii inauguracji japońskiego parku na ziemi, którą darował hrabstwu Palm Beach. Przekonanie władz zajęło mu dziesięć lat, ale dopiął swego. Park nosi teraz jego imię i jest wraz z wybudowanym później muzeum ośrodkiem japońskiej kultury na południowej Florydzie. Przechowuje też pamięć młodych farmerów, którzy na początku XX wieku założyli w pobliskim Boca Raton japońską kolonię – Yamato.
Co roku w czasie święta Obon wznoszony jest ołtarzyk dla George’a Morikami, hojnego darczyńcy i założyciela parku. Na stole fotografia, słodkie ryżowe ciasteczka. Stoi też oparty na zapałczanych nogach ogórek i bakłażan. Jak każe japońska tradycja.
Przed budynkiem ustawiane są bębny. Od małego do ogromnego. Za chwilę podejdą do nich artyści, z których znakomita większość to nie Japończycy, a raczej wielbiciele kultury kraju, z którego pochodził George Morikami.
Drżący dźwięk shakuchachi, japońskiego fletu często używanego przy buddyjskiej medytacji, nadejdzie ogarniającymi falami. Rytm bębnów obejmie wszystko wokół, wchłonie realny świat, przeniesie mnie gdzieś ponad park, staw…Nie wzbudzi niepokoju. Raczej wprowadzi w rodzaj spokojnej, radosnej energii, która wypełni mnie, pozwoli odczytać rymy tej swoistej poezji.
Pomyślę wtedy, uśmiechając się, o drogich mi osobach, do których zaadresowałam karteczki tanzaku. O migotliwych lampionach na parkowym stawie, które uniosą je po zmierzchu w dal. Pomyślę też o młodziutkim mężczyźnie, który przybył do Ameryki nie zamierzając pozostać, i po dziesiątkach lat przeżytych na florydzkiej ziemi pozostawił na niej na zawsze ślad swojego rodzinnego kraju i jego kultury.