Anna Kłosowska
Opowiadania
“Yamato, albo portret bez kimona”

https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://bonito.pl/k-654105251-moja-noc-z-irma

Kamosu Sakai urodził się w dobrym czasie. W Japonii wszystko się zmieniało. Od kilku lat. Od czasu cesarza reformatora, cesarza, który zakończył długi okres izolacji kraju. Nastąpiła era Meiji.

Ta zmiana, jak to zmiana postanowiona przez władcę absolutnego, była gwałtowna, była rodzajem rewolucji, choć to słowo całkowicie nie przystaje do systemu politycznego Japonii. Cesarz postanowił otworzyć swoje państwo na kulturę, politykę, sposób myślenia Zachodu. Tego nigdy i nigdzie nie udaje się dokonać poprzez pstryknięcie palcami, nawet jeśli są to palce imperatora, wszechwładcy.

Kamosu skorzystał na zmianie, albowiem jako syn z „dobrej” rodziny został pchnięty w kierunku, w którym sam by nie mógł pożeglować.

A pożeglował do Ameryki, do Nowego Jorku. Wylądował tam w 1895 roku. Miał 21 lat i przed sobą studia, które ukończył w osiem lat później, jako jeden z pierwszych absolwentów Szkoły Handlu, Księgowości i Finansów.

Wtedy, a może trochę później, a może trochę wcześniej zmienił swoje imię z Kamosu na Jo.

Odkładał powrót do Japonii. Miał pomysł, może wręcz idée-fixe, i mógł go urzeczywistnić tylko tu, w Stanach. Szukał ziemi pod japońską kolonię rolniczą. Szukał w Kalifornii, Teksasie i w końcu na Florydzie.

Tu znalazł wreszcie przychylne nastawienie do swojego projektu u gubernatora, a także ze strony wszechmocnego przedsiębiorcy i promotora Florydy, Henry Flaglera. Młody, wykształcony Japończyk proponował ciekawe rzeczy: nowoczesne sposoby uprawy roślin przystosowanych do subtropikalnego klimatu południowej Florydy. A spółka zależna Flaglera, przeprowadzająca kolej z północy na południe Florydy, potrzebowała entuzjastów nowości. No i, powiedzmy to szczerze, ludzi, którzy poszliby na wielkie ryzyko.

Jo poszedł. Kupił cztery kilometry kwadratowe ziemi. Pod uprawę. W rodzaju joint venture, ponieważ miał w przyszłości korzystać z flaglerowskiej kolei i zbywać swoje produkty tą drogą. Korzystny, choć na razie palcem na wodzie pisany układ.

Pomógł mu finansowo entuzjasta nowości, bogaty przedsiębiorca z Nagary, Masakuni Okudaira, absolwent Yale.

Te cztery kilometry kwadratowe trzeba było przystosować do uprawy, a to wymagało borykania się nie tylko z chaszczami, bagnami, zwierzętami, ale i …komarami. Malaria bezlitośnie powalała nieprzystosowanych do niej w żaden sposób białych ludzi. Czy oprą się jej Japończycy?

Azjaci nie byli przyjmowani w Stanach z otwartymi ramionami. Młodemu, wykształconemu w Stanach Japończykowi pozwolono jednak działać. W końcu ryzyko ponosili tylko on i japoński przedsiębiorca z Nagary.

Jo Sakai pochodził z Miyazu, miasta liczącego wtedy 26 tysięcy mieszkańców (obecnie 10 tys. mniej), położonego w prefekturze Kyoto, u nasady tonącego w soczystej zieleni półwyspu Tango. Stamtąd zamierzał ściągnąć współuczestników szalonej florydzkiej przygody.

Na Florydzie, przekonywał, jest ziemia. Dużo ziemi. Ziemi, której w Japonii brak.

Klimat, twierdził, jest do jakiegoś stopnia zbliżony do Miyazu. Do jakiegoś. Nie wiem, czy werbując chętnych młodych Japończyków ze swoich stron wspomniał o tym, że klimat subtropikalny południowej Florydy nie ma podziału na pory roku. Miayazu leży nad Morzem Japońskim. Tak, ma klimat subtropikalny, lata są gorące i wilgotne, ale tu porównanie z Florydą się kończy. Tam wyraźnie występuje chłodna pora roku. Bywa nawet, że spadnie śnieg.

Rozumiem Jo Sakei doskonale. Miał w swojej głowie wielki projekt. Niebywały, trochę idealistyczny projekt utworzenia japońskiej wspólnoty rodzin pracujących razem, zaczynających razem, od niczego, od zera. Razem dojdą do lepszego poziomu życia, razem odniosą sukces. Razem będą ciężko i z oddaniem pracować. Razem też korzystać z owoców swojej pracy.

Dlatego nie chciał, aby przyjeżdzający na Florydę współziomkowie byli najemnikami. Tak jak Japończycy emigrujący w tym czasie za pracą do królestwa Hawajów, gdzie w imię niepisanej, ale przestrzeganej umowy, przybywali bez paszportów. I w konsekwencji nie mieli żadnych praw…

Jego ludzie mieli mieć status osadników, współwłaścicieli ziemi.

Jo ukończył studia w 1903 roku. I już koło Bożego Narodzenia postawił po raz pierwszy stopę na ziemi przyszłej japońskiej kolonii, którą nazwał Yamato.

Yamato to dawne określenie wyspy Honsu, które potem rozszerzyło się na obszar całej Japonii.

Yamato: Japonia na południowej Florydzie.

Na początku postawiono na pomidory, tyle że pomidory nie lubią wilgotności. Marnieją, chorują, są wodniste.

Idealnie trafiono za drugim razem: ananasy! Yamato dostarczało ogromnych ilości tego owocu na bocznicę kolei Flaglera, skąd jechały w świat. Ale i tu kolejne przeciwieństwo losu. Silna konkurencja: Kuba produkowała więcej i taniej!

Jakiś rodzaj równowagi jednak osiągnięto i kolonia prosperowała przez wiele lat. Zasiedliły ją powoli rodziny, pojawiły się dzieci. A przecież o to chodziło. O wspólny dom.

Jo Sakai popłynął w długą podróż do Japonii tylko jeden raz. Po żonę, którą wyszukali mu rodzice. W tej dziedzinie nie zaryzykował, nie oparł się tradycji. Sada urodziła pięć córek, które ubierała w tak w latach dwudziestych w modne marynarskie mundurki.

Na terenie Yamato powstawały domy na modłę amerykańską. Taki dwupiętrowy dom wybudował dla siebie i rodziny założyciel wspólnoty. Używano nowoczesnej techniki i mechanizowano uprawę warzyw, z których Yamato słynęło. Krążyły między Yamato a Japonią zdjęcia traktorów i urządzeń rolniczych, samochodów, których w tym czasie jeszcze w Japonii nie było, obrazki z parad 4 lipca, na których mieszkańcy Yamato pojawiali się dumnie prezentując na wozach i platformach produkty rolne, ale i symbol swojego duchowego pochodzenia: tori, bramę/wejście do japońskiej świątyni shinto.

„Nie zabieraj ze sobą kimona” radził jeden z Japończyków swojej przyszłej żonie.

Kimona widoczne są jednak na wielu zdjęciach ze specjalnych okazji, jak ślub, ale i niedzielnych obiadów na tarasach domostw.

Boom na florydzką ziemię sprawił, że niektórzy mieszkańcy Yamato pozbyli się swoich udziałów i wrócili do Japonii. Nie to stało się jednak przyczyną upadku wspólnoty.

Koniec przyjdzie wraz z atakiem Japonii na Pearl Harbor w grudniu 1941 roku.

Rząd przejął tereny Yamato pod lotnisko wojskowe. Właściciele ziemi, amerykańscy rezydenci, zostali z niej usunięci. Grzecznie pisze się w niektórych źródłach, że ziemia została „odkupiona”. Nie wiem ilu i czy niektóre rodziny zostały internowane. Wiem, że rozległy kampus Florida Atlantic University powstał na ziemi japońskich kolonistów.

Jo Sakai nie doczekał tego.

Zapadł na gruźlicę. Rodzina zdecydowała się na leczenie w Północnej Karolinie, gdzie założyciel Yamato odszedł w 1923 roku w wieku 49 lat.

I prawdopodobnie niewiele oprócz zdjęć w stanowym archiwum Florydy pozostałoby po tym wielkim i udanym przecież eksperymencie, gdyby nie jeden z jego uczestników, Sukeji Morikami, który entuzjastycznie odpowiedział na apel Jo Sakai, młodego absolwenta nowojorskiego uniwersytetu i współziomka z Miyazu.

To on sprawił, że Yamato, odrobina Japonii pozostała na południu Florydy na zawsze.

Ale o tym innym razem.