Anna Kłosowska, Opowiadania: “Oblane rumieńcem mango”

https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://bonito.pl/k-654105251-moja-noc-z-irma
https://sklep.wydawnictwopg.pl/pl/p/Moja-noc-z-Irma/82 

Cyntia wrzuciła do miksera pokrojone w kostkę mango, dodała kilka łyżek waniliowego jogurtu i sporo migdałowego mleka.

– Wolę robić smoothie z mrożonych, wtedy ma tę niepowtarzalną konsystencję. Ale świeże czy mrożone, nie ma jak nasze florydzkie!

Cyntia przetwarza mango w sorbety, smoothie, galaretki i cokolwiek można z nich w sezonie wyczarować, bo ma w ogrodzie, a właściwie w paśmie dzielącym jej ogród od niewielkiego stawu, trzy wielkie, czterdziestoletnie mangowce najwspanialszej odmiany Haden. Rosną na łagodnym spadzie i lekko pochylają się ku tafli wody.

– Idealny drenaż gruntu, doskonały przewiew, co bardzo lubią, nie zapadają wtedy łatwo na grzybicę. Jestem wdzięczna poprzednim właścicielom, że je w tak przemyślany sposób posadzili. Zazwyczaj rodzą obficie. Ale w tym roku po prostu klęska! Nie wiem, czy miałam czterdzieści z każdego. A wszystko przez Daniela!

Daniel to przyjaciel/ogrodnik, który zajmuje się ponad dwudziestometrowymi drzewami nie tylko mango, ale też liczi i pigwicy. Bo nawet niezwykle przedsiębiorcza ogrodniczo Cyntia nie jest w stanie o nie sama zadbać. Dwa mangowce zabrał kilka lat temu nocny przymrozek. To były młode rośliny, nawykłe do subtropikalnego klimatu, ale jeszcze nie do jego nagłych nieprzewidywalnych wybryków.

W zeszłym roku wspomagałam Cyntię, obierając i krojąc godzinami straszliwe ilości ponad półkilowych rumianych owoców. To wtedy, podjadając brzoskwiniowego koloru miąższ stwierdziłyśmy, że florydzkie powiedzenie: “mango trzeba jeść nago w wannie”, ma pełne uzasadnienie. Ociekałyśmy sokiem!

W tym roku słaba nadzieja na stosy upakowanych w plastikowych torebeczkach, pociętych w kostkę, drzemiących w zamrażarce mango, które zimą można dołożyć do owocowej sałatki albo śniadaniowego jogurtu. Już nie mówiąc o mimozie z prosecco podanej wieczorem jako istotny element rytuału obserwowania zachodu słońca! No cóż, Daniel podciął drzewa, kiedy właśnie miały zakwitnąć. Musiał, nie miał wyjścia. Szedł w naszą stronę zwariowany sztorm, taki wiosenny, szalony, rozbrykany. W końcu nas ominął i skręcił na zachód, ale trudno było tę nagłą zmianę jego nastroju przewidzieć.

Mango Haden to najlepsze co mogło się nam na Florydzie trafić. Nie ma niczego lepszego w departamencie mango!

O! To mogłam całą duszą, ciałem i kubeczkami smakowymi potwierdzić. Ta odmiana jest wyjątkowa.

Mango Haden to florydzka legenda.

Pewien kapitan armii Stanów Zjednoczonych, John J. Haden, marzył o uprawie egzotycznych drzew. Zwłaszcza mango. Kiedy był czynny zawodowo, to rzecz jasna nie było możliwe. Kiedy tylko przeszedł na kapitańską emeryturę, wyjechał na południe Florydy i wraz z żoną, Florence, która dzieliła pasję męża, osiadł w domu na terenie obecnego Miami, w Coconut Grove.

Stamtąd prowadził szeroką korespondencję i nawiązał gęstą sieć kontaktów z botanikami, pasjonatami, przedsiębiorcami, urzędnikami departamentu rolnictwa, w wyniku których w 1902 roku otrzymał od hodowcy mangowców z innej części Florydy, obszaru obecnego Lake Worth, a właściwie tego co teraz nazywa się West Palm Beach, cztery tuziny niezwykłych sadzonek mangifera indica. Bo mango przyszło do nas z Indii. Z południa Indii dla ścisłości.

Sadzonki kapitana Johna J. Hadena były podobno z doskonałej odmiany Mugoba. Podobno, bo trudno to wszystko teraz rozwikłać i wszystkowiedzącej, a nie mojej skromnej osoby by trzeba, żeby stwierdzić, że tak się naprawdę sprawy miały. Domniemań i teorii jest kilka. A to, że nazwy przekręcono, a to, że to była krzyżówka. Ale co nas to w tej chwili obchodzi, liczy się smaczny rezultat, o którym za moment.

Kapitan Haden i jego żona gorliwie i z wielką troską pochylali się nad uprawą drzewek. Oczekiwali wspaniałych rezultatów. Kilka lat zabrało, zanim mangowce zaczęły owocować. Niestety nie doczekał tego kapitan.

Przedsiębiorcza i energiczna wdowa zajęła się ciągiem dalszym. Jedno z drzewek obrodziło w sposób wyjątkowy dając wielkie, podłużne, ponad półkilogramowe owoce o pięknym ubarwieniu. Dojrzałe przybierały kolor żółty i oblewały się różowo czerwonym rumieńcem. Niespotykane, jedyne w mangowym świecie ubarwienie. Temu drzewku wdowa nadała imię Haden i wysłała kilka okazów do różnych osób i instytucji zainteresowanych rozpowszechnianiem tropikalnych roślin na Florydzie. Jej mango, w przeciwieństwie do znanych odmian indyjskich, nie miało włókien, było słodkie, z odrobiną lekkiej, orzeźwiającej cierpkości. Słowem, było wyjątkowe. Florence Haden, konsekwentna i wytrwała w swoich poczynaniach, osiągnęła po niedługim czasie to co chciała.

Floryda zakochała się w Haden mango.

Od tego pierwszego drzewka, od tego mangowego Adama pochodzą niezliczone krzyżówki naszego mango. Drzewo dalej rośnie przed domem, w którym kiedyś mieszkali kapitan John J. i jego żona Florence. Ma raptem sto dwadzieścia lat, a mango osiąga i trzysta.

Haden mango kwitnie na wiosnę a rodzi owoce latem. Przed nim można się cieszyć rzadką już teraz, ale niezwykle smakowitą odmianą Alphonso, zwaną też złotym mango ze względu na kolor skórki i na walory smakowe. To mango masło. Delikatne, wonne, całkowicie pozbawione włókien. I poręczne, niewielkie, mieszczące się w dłoni, łatwe w obieraniu, soczyste, ale w miarę. Nie trzeba go jeść nago w wannie! Jednak w sklepach trudno uświadczyć Alphonso dobrej jakości.

Po nim dojrzewa rumiane Haden, oczywiście i inne odmiany, mocno marketingowane, bo prostsze w obsłudze, wydajniejsze. I…mniej smaczne. Za to łatwiej i dłużej przechowywalne.

Haden mango nie jest już od dziesiątków lat handlowym hitem, wyparły je jego własne „dzieci”: nowsze krzyżówki, ale sto lat temu stanowiło większość florydzkiej produkcji tego owocu. Jest obecnie niszowe, a to z powodów – jak to często bywa – czysto komercyjnych. Jest podobno „niekonsekwentne” w wydajności i ulega często grzybicy. Tak przeczytałam, tak powtarzam, ale trzy mangowce Cyntii żywo temu przeczą. „Konsekwentnie” są obwieszone ciężkimi owocami, oczywiście jeśli Daniel nie podetnie ich przed kwitnieniem!

– Rozumiem, że wobec gorszego tegorocznego zbioru nie będziemy pić margerity z dodatkiem miąższu i soku twoich mango. Ani martini, ani mojito, ani mimozy…

– Chyba żartujesz! Nie możemy dopuścić do takiego poświęcenia! Poszłam w związku z tym na pewien skrót! Tylko w tym roku!

Pstryknęła palcami – Tataa! I otworzyła jedną z kuchennych szafek.

Stały w niej butelki z ginem, scotchem, whisky, burbonem, ale też Dubonnet, Cointreau i rum z Jamajki. Znam tę szafkę, ma swoje miejsce w mojej ludycznej pamięci. Bar w dużym pokoju jest dla gości. Ta szafka to przestrzeń prywatna pani domu.

Zauważyłam na pierwszym planie jakąś nowość. Butelka z napisem: J. F. Haden mango Liqueur.

– Nie wolno zapominać o inwencji Florydczyków. I do tego nudów lockdown. W początkach pandemii nie było szalonych spotkań w barach tiki i celebrowania sezonu mango. I „dzięki” temu powstał likier produkowany od dwóch lat w Jacksonville z najwspanialszych, rumianych i niepozbawionych lekkiej cierpkości Haden mango! Uważam faceta, który to wygłówkował za mangowego geniusza!

Otworzyła butelkę. Zapach słodkiego mango. Mango w płynie. Eliksir florydzkiego wiecznego ciepła!

Butelka Cyntii miała numer 2771. Produkuje się ich po trzy tysiące w jednej partii. Dobry trik tłumaczony chęcią zachowania jakości. I uzasadniający cenę…

– I do tego ten likier jest dobry do dwóch lat po otwarciu. Sok i miąższ z surowych mango można trzymać tylko kilka dni!

– Ale – dodała szybko – to tylko namiastka. W przyszłym roku, cokolwiek by się stało nie pozwolę Danielowi trymować zakwitających drzew!