Fot. Jarosław Filipek
Anna Kłosowska, Opowiadania: “Nieinkluzywne bondi”

Buongiorno signora! Welcome!

Pulchna brunetka przywitała mnie uśmiechem. Coop, mały sklep spożywczy na wąskiej uliczce Dorsoduro, dzielnicy po drugiej stronie Canale Grande i placu św. Marka. Coop to sieć spółdzielczych mini marketów wciśniętych w weneckie uliczki, ciekawie i wszechstronnie zaopatrzonych. Zgrzewki wody ustawione tuż przy kasie. Klienci wydłubują po butelce. Tu zakupy robi się na jeden dzień. W Wenecji wszystko nosi się w ręku. Poruszanie się jest przemieszczaniem się na piechotę, po uliczkach, mostkach i mosteczkach. Motorówki nie zastępują samochodu, ponieważ brakuje miejsca na ich parkowanie, więc nogi to najefektywniejszy środek transportu. A z motorówki tez trzeba nosić.

Welcome było jedynym angielskim słowem, jakie usłyszałam. Potem poruszałam się w dziwnej przestrzeni językowej. Właścicielka rzucała pojedyncze słowa nie brzmiące jak włoski w stronę swoich najwyraźniej stałych klientów, których po ubiorze i zachowaniu łatwo można było odróżnić od nas, podróżników, zwiedzaczy, oglądaczy. Wobec nas używała włoskiego w zwolnionej wersji. To spowolnione mówienie, jak na kursie językowym dla niezaawansowanych, przychodziło jej z wyraźnym trudem. Szybko wchodziła na wysokie obroty.

Na szczęście sklepy Coop są samoobsługowe. Język można wyeliminować. Ważne mieć odpowiednią ilość „eurosów”, a nie bogate słownictwo!

Kiedy wchodzili stali mieszkańcy słyszałam weneckie bondi zamiast buongiorno.

Venexiàn. Język raczej niż dialekt. Wenecki pisany nie rożni się zbytnio od włoskiego standardu. Wymowa owszem tak. Wenecki przetrwał nie tylko w obrębie miasta, ale i w Istrii (obecnie Chorwacja) gdzie na wybrzeżu, niegdyś pod panowaniem Najjaśniejszej Republiki, używany jest po dziś. Odbywają się tam festiwale, obchodzone są święta nieznane mieszkańcom w głębi kraju. Weneckie lwy św. Marka trwają na flagach i cokołach. Oznaczają odrębność, inność, choć inność wpisującą się w kontekst, nie konkurującą z kulturą reszty kraju.

Co ambitniejszych językowo muszę jednak przestrzec.

Mieszkańcy miasta na wyspach używają venexiàn trochę jak masek, jak przebrania wobec obcych. To ich sposób porozumiewania się, wynik ich wielkiej cywilizacyjnej odrębności i dumnej chęci pozostawania we własnym kręgu kulturowym.

Historyczna część Wenecji jest niewielka. Odwiedzana przez miliony, sama w sobie stanowi społeczność zamkniętą. Między sobą znają się. Dobrze. Może nawet zbyt dobrze, żeby zachować prywatność.

W czasie pandemii nastąpił rozkwit, wielki powrót do venexiàn, co było logiczne: miasto zostało zamknięte, plac św. Marka opustoszał, pozostali wenecjanie, ci, którzy często mieszkają tu od pokoleń, w tych samych mieszkaniach, domach, którzy kupują codziennie tyle ile mieści się w siatce. Ci, którzy wieczorem spotykają się w sobie znanych restauracyjkach na Murano, innych wyspach, niekoniecznie przy placu św. Marka. Ci, którzy zamawiają cicchetti (cicheti po wenecku), zakąski, rodzaj tapas i chodzą od baru do baru, trochę jak w hiszpańskich miastach. To jedna z przyjemniejszych atrakcji i dla nas, weneckich piechurów. Giro d’ombra, krążenie po barach. Byle nie w czasie karnawału!

Wenecjanie, pięćdziesiąt tysięcy zamieszkujących najstarszą część miasta, obleganą w czasie wielkiego szaleństwa nie chcą, żeby ich język, ich odrębność przestała istnieć.

Możemy odezwać się do mieszkańca Wenecji bondi, zamiast buongiorno. To będzie ukłon w stronę gospodarza, może wzbudzi uśmiech kasjerki w sklepie. Możemy zamówić un’ombra, czyli kieliszek wina i odezwać się grzecznie per piaser (proszę), ale na tym zakończmy ingerencję w venexiàn, czyli w życie prawdziwych Wenecjan, którzy zmęczeni turystami (z których dobrze żyją) uciekają na bacani, piaszczyste wysepki wynurzające się w czasie odpływu.  I to, jak ich język, niech pozostanie ich tajemnicą.

Moja gospodyni, z którą rozmawiałam mieszanką włoskiego, francuskiego wplatając w to język gestów i mimikę twarzy, powiedziała mi w pewnym momencie, kiedy po raz kolejny spytałam, jak brzmi jakiś wyraz po wenecku: „to nas trochę śmieszy, to że turyści chcą mówić po naszemu. To jest NASZ język!”. I tu z powagą przyłożyła rękę do serca.

Maski pozwalały na ukrycie twarzy, na zawoalowanie osobowości, wtopienie się w inną. Język, dialekt skupiający wąską grupę uważającą się za ekskluzywną, pozwala na to samo. Taka społeczność nie chce włączania do niej ludzi z zewnątrz,

Jest w dzielnicy Dorsoduro miejsce, gdzie traktuje się cudzoziemca inkluzywnie.

Ca’Macana, mój ulubiony sklep z tradycyjnymi weneckimi maskami. Można tam znaleźć nowoczesne i uwspółcześnione i szalone, ale te tradycyjne nawiązują do przeszłości, do wielkiej kultury Serenissimy.

Mascherere powstają z papier mache, układanego w gipsowych formach. Potem dekoruje się je, upiększa. Kosztują sporo, ale nie ma porównania z chińszczyzną i tanim plastikiem. Te maski można je w sklepie przymierzyć, ponosić, dopasować i zabrać ze sobą tę w której poczujemy się dobrze, którą możemy się stać, kiedy wtopimy się w tłum świętujących.

Ja w tym sklepie, połączonym z pracownią i warsztatem, gdzie odbywają się zajęcia, na których można samemu stworzyć swoją maskę, tracę poczucie czasu i przestrzeni. Na niewielkiej powierzchni jest tu cały wielki wenecki świat. Tu warto się z nim zapoznać, nawet jeśli nie chce się wydać kilkudziesięciu euro na klasyczną białą bautę, na kocią podobiznę gnagi, czy medico della peste, czyli „doktora zarazę”, maskę wprowadzoną po epidemii dżumy, która spadła na kwitnące, potężne miasto w 1575 i w ciągu dwóch lat zagarnęła życie połowy jego mieszkańców.

Najprostsza maska to volta, albo larva. Dosłownie „twarz”. Nie twoja, bo zamaskowana. Oryginalnie biała z otworami na oczy, noszona z kapeluszem, do którego była przyczepiana. Teraz najpopularniejsza, często bardzo ozdobna, ciężka cekinami, błyskotkami. Drugiej nazwy voltylarva, nie musimy tłumaczyć. W nikłym świetle gazowych latarni te lśniące bielą maski z rozedrganymi na niej cieniami jawiły się kiedyś przechodniom jak duchy…

Artyści maschereri, zrzeszeni w cechu producentów masek, jakbyśmy dziś powiedzieli, byli kimś więcej niż rzemieślnikami. Już w XIII wieku pojawiają się wzmianki o różnych rodzajach masek, jakie wytwarzali. A w dawnej Wenecji wolno je było nosić w ciągu sześciu miesięcy w roku! Popyt na te artykuły był ogromny wśród wszystkich warstw społecznych. Dlatego gilda, cech maschereri miał swoje przełożenie polityczne: w końcu „ubierali się” tutaj nawet członkowie „Dziesiątki”, Rady rządzącej Republiką.

Maschereri zrzeszali malarzy, złotników, projektantów tkanin, hafciarzy (tak, mężczyzn), specjalistów od galanterii skórzanej wykonujących złocone wzory, ale także wytwórców kart do gry i szyldów.

Maskereri (to z weneckiego), wyodrębnieni zostali w potężny cech w 1436 roku. Jednak pod koniec weneckiej świetności zrzeszał on już tylko kilkudziesięciu rzemieślników.

Teraz istnieje zaledwie kilka sklepów warsztatów proponujących wyroby na wysokim poziomie artyzmu. Turyści kupują tanie i łatwo mieszczące się w lotniczym bagażu małe maski, które można nabyć za kilka euro. Szkoda i tej sumy na coś, co nie jest w żaden sposób Wenecją, ani jej wspaniałym karnawałowym świętem!

W Ca’Macana usłyszałam wiele anegdotek, opowiastek i opowieści, legend, które niekoniecznie mają pokrycie w historycznej prawdzie, ale tak wdzięcznie i zręcznie ukierunkowują naszą wyobraźnię na wielkie święta, na czas odmienny w którym pod maską (prawie) wszystko wolno! Opowiadane angielskim ze śpiewnym akcentem rozciągającym samogłoski, dają turystom poczucie, że przynależą do weneckości, że wiedzą o tym mieście coś wyjątkowego, oryginalnego, niespotykanego.

Tak jak venexiàn stanowi dla mieszkańców miasta na wodzie rodzaj przepustki do świata tylko im znanego.