
Anna Kłosowska, Opowiadania
“Ceramika nieidealnie drapana”
https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://bonito.pl/k-654105251-moja-noc-z-irma
https://sklep.wydawnictwopg.pl/pl/p/Moja-noc-z-Irma/82
– Jak myślisz, czemu tak się dzieje? Cyntia patrzyła jak spokojnie i w poczuciu całkowitego luzu układam w kolejności, swojej własnej, graniasto szlifowane szaro różowo przeźroczyste agaty, z których miał za chwilę powstać mój drugi naszyjnik własnej roboty.
– Myślę, że to kwestia wychowania. Dotknęła jednego z korali. – Nie powiesz, że to ci się nie przytrafiło. Nikt ci nie mówił „jesteś dziewczynką, nie powinnaś, nie możesz, nie wypada?”
Siwe loczki rozsypały się na skroni. Lubiłam, że przestała je farbować. Była teraz perłowa.
– Mam brata i pamiętam te różne „on może, bo to chłopak”.
– Wiesz Cyntia, ja też mam brata, młodszego, jak ty, ale nie słyszałam tego od mojej mamy, rodziców. A mimo to zawsze uważałam, że powinnam być super, i wiedziałam jakoś, że nigdy nie będę. A że nie byłam, to myślałam o sobie jako o kimś mniej udanym!
Ułożyłam nareszcie korale w mojej perfekcji. Tak jak swoją perfekcję chciałabym widzieć.
– Dlaczego tak? Zresztą nieważne, widzę już twoją logikę. Te w ciemniejszych odcieniach dałaś na środek, a potem poszłaś ku jasności! Zaśmiała się. – Grzeczne i idealne!
Wyczułam w tym nie tyle krytykę, ale jej sposób postrzegania mnie, że lubię postępować w sposób przewidywalny. Nie odeszłam od pewnej reguły i symetryczności, podczas gdy Cyntia lubiła asymetrię i dominujące formy. W tej chwili miała na szyi szare perły, a między nimi jakąś szaloną ciemno czerwoną muszlę, nierówną, wręcz wyzywająco zaburzającą równowagę kompozycji.
– Moja biżuteria ma być widoczna! Po to ją sama robię. Pamiętasz, kiedy byłyśmy w studio u tej młodej ceramiczki z Wenezueli?
To było w Boca Raton, a raczej Art School of Boca Raton. Towarzyszyłam Cyntii jako „plus 1” w rodzaju warsztatów z młodą artystką o dźwięcznym imieniu Mariana Monteagudo.
Drobna postać, wręcz krucha, bardzo ciemne włosy z równiutko przyciętą krótką grzywką, ciemna, prawie czarna sukienka z niewielkim dekoltem. I ta grzeczność dziewczynki zrównoważona niezwykle ciężkim, prawie brutalnie wiszącym na delikatnej białej szyi metalowym zwojem, na którego końcu kołysał się arogancko plastron przypominający element z inkaskich płaskorzeźb.
Nie zapytałyśmy skąd ten naszyjnik, i czy autorstwa samej artystki, ale raczej nie, bo Mariana nie specjalizuje się w tego rodzaju przedmiotach. Pracuje używając papier mâché, gliny, gęstych, kleistych farb, różnych oryginalnych materiałów wiążących („tak trochę co podpadnie”).
Mariana koniecznie chciała dotknąć nonszalancko usadzonego na piersiach mojej przyjaciółki łańcucha muszli, pereł i półszlachetnych kamieni. Wiem, że kiedy tak to opisuję, wydać się może ten naszyjnik wielkim (artystycznym), nieładem, ale na Cyntii te wielkie stwory, ten ceramiczny element podobny do jakiejś ośmiornicy z filmu fantasy, wyglądają jak akcesoria dokładnie dopasowane do osobowości. Zgadzają się z nią. I to lubią.
– Ja bym tego nie mogła nosić, potrzasnęłam głową, kiedy pierwszy raz usiłowała „ubrać” mnie w taki swój stroik. – Widzisz mnie w tym?
– Ty nawet nie chcesz spróbować Anno!
Wracam jednak do Mariany i naszej wizyty na jej warsztatach. Ta drobniutka kobietka, wyglądająca na nastolatkę, zajmuje się teraz głównie formami ceramicznymi. Twierdzi, że ma to w genach. Babcia i matka uprawiają ten sam zawód co ona. Wyrosła w domu, w którym „nigdy nie było rozróżnienia między pracą a życiem na co dzień”. Codzienne życie przeplatało się i wplatało z kreatywnością, tworzeniem.
Nie czuła się zdominowana przez te dwie kobiety o silnej osobowości, raczej inspirowały ją, tak jak czynił to ojciec, artysta multimedialny. Nazywa go „człowiekiem Renesansu”, poruszającym się ze swobodą po wielu obszarach sztuki.
To jemu zawdzięcza, tak twierdzi, stałe poszukiwanie nowych form wyrazu. Rodzaj wiecznego niedosytu. Na tym polega tworzenie, pomyślałam, niezależnie od tego co się tworzy i nawet od jakości ostatecznego produktu. Przecież nie zawsze czuje się satysfakcję z tego, co zostało ulepione, namalowane, wyrzeźbione, napisane.
To co tworzy Mariana, to rodzaj przekazu osobistego. „Glosy żądające niezależności”, tak to ujęła.
Bo jesteśmy wychowywane na „grzeczne” dziewczynki, nawet jeśli nie przez dom, co z pewnością nie miało miejsca w moim przypadku, ani w przypadku Mariany, to przez otoczenie, prze oczekiwania instytucjonalne, społeczne.
Zanurzyłam się niedawno w materiałach o przewodniczkach po gmachu ONZ, o tym jak w latach sześćdziesiątych postrzegane były głównie jako atrakcyjnie wyglądające, cokolwiek to znaczy, młode kobiety. I starały się wpasować w ten wykreowany, społecznie akceptowany image. A przecież samą „atrakcyjnością” nie mogłyby wykonywać zawodu!
Mariana tworzy w tej chwili między innymi ceramikę typu sgraffito, czyli „zdrapywaną”. Nakłada kolejne, gęste warstwy barw, farb, które kupuje nie w sklepach dla artystów, ale częściej w Home Depot, i potem nadaje im swoistą osobowość zdrapując. Kolejne warstwy barw tworzą wrażenie głębokiego reliefu.
– Czy to wyraz twojej osobowości? Te warstwy, nakładanie, zdrapywanie…
– Dla mnie moje prace przede wszystkim istnieją, są rzeczywiste. A wiesz, dlaczego? Bo wywołują reakcje, reakcje emocjonalne, jak twoje pytanie. Gdyby tego nie było. Wzruszyła drobnymi ramionami tak, że gruby, złoty łańcuch poruszył się, jakby w niemym oburzeniu. – Gdyby tych reakcji nie było, gdyby reakcją była obojętność…wtedy moje prace by po prostu nie istniały!
Mariana dała mi do ręki skrobaczkę, taką jakiej używam do strugania spaghetti z cukinii.
– Chcesz spróbować?
Przede mną na stole rodzaj formy. Takiej, której używało się kiedyś w kapelusznictwie. Może raczej głowa manekina. Na niej grube warstwy nakładanych kolejno barw.
Zaczęłam drapać, najpierw zbyt delikatnie, ale po chwili, przy okrzykach zachęty ze strony uczestniczek warsztatów, nadałam ręce moc!
Spod skrobaczki wydobywały się warstwy. Nierówne. To było niezwykłe uczucie nieperfekcyjnego tworzenia, emocjonalnego, instynktownego. Nie powinnam była użyć strony biernej: „wydobywały się”. To JA wydobywałam te barwy. Po kilku minutach moja „praca” była gotowa. Gotowa do dalszej artystycznej obróbki, już nie mojej, ale Mariany.
– Ile razy coś się nie udaje? Wiele razy. I co wtedy robię? Recykluję, przerabiam albo odstawiam. Czasem, kiedy to ceramika, która pęknie w piecu, lepię, łatam. A często odkładam i w jakimś momencie wracam, odkrywam na nowo. Mam nowy pomysł. Nic nie musi być idealne! Nic idealne nie jest.
Spojrzałam w domu na moje „grzeczne” agaty. Każdy z nich był tej samej wielkości, tak samo oszlifowany. Pozorna perfekcja. I każdy grał innym odcieniem, brakiem perfekcji. Każdy miał własną, nieidealną agatową „niegrzeczną” osobowość.
I to jestem ja!