W czasie, gdy Lena Kowerdan pracowała jako UN guide, nie pytano już tak często jak kilka lat wcześniej o to, w które miejsce mównicy uderzał butem sowiecki władca partyjny, Nikita Chruszczow, kiedy chciał swoim słowom wygłaszanym w sali Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych przydać znaczenia pozawerbalnego.
Trzy lata po tym słynnym, ośmieszającym przywódcę Związku Sowieckiego występie, w 1963 roku, najczęściej pytano o to czy to prawda, że przemawiał tu prezydent Eisenhower i Kennedy. Albo: „Które z koronowanych głów przekroczyły oenzetowskie progi, jak były ubrane i jeśli coś jadły w czasie takiego pobytu, to co!”
No i oczywiście były pytania o budżet i kto za co płaci…
Przewodniczki (dziwnie mi się ten rzeczownik pisze, w rodzaju żeńskim, ale takie to były czasy, UN guides to były same młode kobiety), miały odpowiedzi na prawie wszystkie pytania, nawet te najdziwniejsze. A w przypadku, kiedy nie miały, wiedziały, gdzie skierować ciekawskiego, a zwłaszcza prowokującego do ostrzejszej politycznej wymiany zdań „pytacza”, bo tacy rzecz jasna też się zdarzali.
Oprowadzanie po salach Zgromadzenia Ogólnego, Rady Bezpieczeństwa, Rady Gospodarczej i Ekonomicznej przyjmowano na ogół z ogromnym zaciekawieniem, często rodzajem szacunku. Hole wypełnione symbolami, darami pochodzącymi od państw członkowskich, to miejsca unikalne na świecie, niepowtarzalne, nieistniejące gdzie indziej.
Żeby z niezmąconym uśmiechem i cierpliwością wyjaśniać, tłumaczyć, pokazywać, UN guides przechodziły odpowiednie szkolenie, w czasie którego uczyły się czym jest organizacja, jakie są jej zadania, czemu służy pięć podstawowych organów ONZ i jej wielkie agencje, jak UNICEF, UNESCO, FAO, UNWRA. Studiowały Kartę Narodów Zjednoczonych, rozpoczynającą się pełnymi nadziei słowami: “My, ludy Narodów Zjednoczonych, zdecydowane uchronić przyszłe pokolenia od klęski wojny…”. Uczestniczyły w codziennym porannym briefingu, wiedziały, że powinny się zawsze w odpowiedziach posługiwać źródłem oenzetowskim. Reprezentowały organizację, a nie swój czy inny kraj lub jakąś instytucję, media. I tego od nich oczekiwano. Z założenia zgłaszały się do tej ciekawej i dającej dużo satysfakcji pracy osoby zainteresowane światem i jego problemami. A także pokojowym ich rozwiązywaniem.
„Przewodniczki powinny być przede wszystkim atrakcyjne” (to za NYT z kwietnia 1963 roku). Tak je wtedy w mediach określano. Dodawano potem: atrakcyjne urodą i intelektem (zważmy na kolejność!). Powinny mieć miłe usposobienie, posiadać umiejętność łatwego komunikowania się.
Wiele pisano o „błękitnych dziewczynach”, robiono z nimi wywiady, zachwycano się prostymi, eleganckimi strojami, wzorowanymi na uniformach stewardes. Jeśli UN guides nie chciały nosić „mundurków”, mogły ubierać się w stroje narodowe. To piękna tradycja podkreślająca różnorodność i utrzymana po dziś.
Ogromnie lubiłam patrzeć na Afrykanki w kolorowych sukniach i przybraniach głowy, wyglądające jak niezwykłe kwiaty. na tradycyjne stroje narodów północnej Europy. I turbany młodych mężczyzn z Indii lub muzułmańskiej części Afryki czy Półwyspu Arabskiego. Te stroje noszone są z poczuciem tożsamości, dumą i elegancją.
Za czasów Leny UN guides pochodziły z trzydziestu kilku krajów i władały dwudziestoma pięcioma językami. W to wliczono jej język ojczysty: polski. Było ich pięćdziesiąt, dwa razy więcej niż obecnie.
Ona sama stanowiła swoistą atrakcją.
Pochodziła „stamtąd”, z tego innego, zamkniętego, wzbudzającego podejrzenia i obawy świata, z którym Amerykanie nie byli obeznani, który przedstawiano im w sposób jednoznacznie, uogólniająco negatywny, zastraszając społeczeństwo, wtrącając je w swojego rodzaju obsesję. Jedna z moich florydzkich sąsiadek opowiadała mi jak to, przerażona tym, co słyszała w szkole i co oglądała w telewizji, zaglądała wieczorem pod łóżko czy przypadkiem nie ma tam jakiegoś komunisty albo sowieckiego szpiega!
Często przenoszono te reakcje podejrzenia na ludzi zza żelaznej kurtyny, na ludzi jak Lena, którzy przyjechali do Stanów w poszukiwaniu nauki, nie czuli się uciekinierami, może raczej chcieli czuć się obywatelami świata, co było wtedy tak trudne.
I tak Lenę prawie deportowano! A to za sprawą wizy studenckiej, która pozwalała jej uczęszczać do Queens College. Posiadacz takiej wizy nie może pracować. A ona stale gdzieś pracowała. I pewnego pięknego dnia musiała stawić się w Immigration, gdzie zadawano jej wiele pytań, nie zawsze grzecznie, raczej agresywnie. Ponieważ złamała zasady, na których w Stanach przebywała, miała zostać wydalona z kraju.
– Właściwie, gdzie teraz pracujesz, zapytał pod koniec długiego „przesłuchania” urzędnik.
– Teraz w ONZ. Mam kontrakt, dwuletni kontrakt z ONZ, mam wizę G-4 w paszporcie, wizę jaką dostaje się, kiedy jest się pod kontraktem z ONZ, odpowiedziała.
Zapadła cisza. Na tyle długa, że biedna i tak już mocno skonfundowana i zmęczona niemile prowadzoną rozmową Lena powiedziała sobie: „trudno”. Trudno, wyjedzie, wróci do Polski, nie dokończy studiów. Ale najgorsze, że nie zdąży się nacieszyć swoją nową, wymarzoną, wyśnioną pracą!
– Nie wiesz, jakie masz szczęście, odezwał się po chwili urzędnik już innym tonem. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie masz szczęście! Masz wizę międzynarodowej organizacji. Twój pobyt jest legalny! Nie możemy cię deportować.
Wyszła na nieco chwiejnych nogach. Długo pamiętała tę miejscami wręcz brutalnie prowadzoną rozmowę z urzędnikami Immigration. Pojechała po niej prosto do ONZ, do pracy.
Podobno niejedna grupa zwiedzających życzyła sobie ją za przewodniczkę. Z czystej ciekawości zobaczenia kogoś zza żelaznej kurtyny. Dziwiono się też jak to się stamtąd wydostała. Ale na szczęście to nie były już lata Makkartyzmu! Era „czerwonego strachu” skończyła się w 1954 roku. Przynajmniej teoretycznie!
Zainteresowanie Lena Kowerdan wzbudzała ogromne. Co prawda była jedną z dwóch kobiet zza żelaznej kurtyny, ale ta druga, sowiecka obywatelka, żona pracownika ONZ, odmawiała wszelkich spotkań z dziennikarzami, z mediami.
Tak więc skupiono się na przystojnej, wysokiej, szczupłej Polce o miłym uśmiechu i otwartym, spojrzeniu. Ona nie miała problemu z wypowiadaniem się, choć bezwzględnie unikała, instynktownie, pytań politycznych, wypowiedzi na tematy kontrowersyjne, co było w zgodzie nie tylko z jej poglądami, ale i tym, czego ONZ oczekuje od swoich pracowników: nie reprezentujesz siebie, swojego kraju, a organizację.
LIFE zamierzał zrobić o niej duży reportaż. Dziennikarze magazynu towarzyszyli jej przez kilka dni w pracy i poza nią. Pytano ją o hobby. Kiedy powiedziała, że kiedyś lubiła jeździć konno, wynajęto w Central Park konie. Zrobiono wiele zdjęć.
Z jakichś powodów ten materiał nigdy nie został wydrukowany. ONZ ma bardzo ścisły protokół postępowania jeśli chodzi o publiczne wypowiedzi, wywiady i interakcję z mediami. Na każdy wywiad i jego treść potrzebna jest zgoda.
Wiele artykułów o Lenie ujrzało światło dzienne. Zaproszono ją również do popularnego wtedy programu telewizyjnego To Tell The Truth, w którym dwie młode dziewczyny udawały ją, a publiczność miała po odpowiedziach na pytania odgadnąć „kto mówi prawdę”. Obie „uzurpatorki” były jednak słabo przygotowane z tematów związanych z ONZ, więc rozwiązanie zagadki nastąpiło szybko!
Po drugiej stronie oceanu, siermiężny Głos Robotniczy pozwolił sobie na zamieszczenie zdjęcia obu młodych kobiet z „socjalistycznego obozu”, jak się wtedy mówiło. Na pierwszym planie towarzyszka od Sowietów, na drugim delikatna twarz Leny. I króciutka notatka od redakcji. Żadnych szczegółów.
Myślę, że tak nie bardzo było wiadomo jak traktować Lenę, bo to niby przebywała w Stanach legalnie i praca dla ONZ, której Polska była jednym z państw założycielskich, to zaszczyt dla kraju, ale nie wiadomo było jak ją zakwalifikować. Nie znalazła się tam „po linii partyjnej”, a to był wtedy klucz do wszystkiego. Przynależność!
Lena zawdzięczała te dwa lata pracy, które nazwała w rozmowie ze mną „najlepszą, najciekawszą pracą życia”, tylko sobie. Podjęła decyzję, z której śmiałości nie zdawała sobie w pełni sprawy. W jednym z wywiadów stwierdziła, że po skończeniu kontraktu z UN guides, chciałaby pracować dla organizacji w innym charakterze.
To nie okazało się możliwe, ale dwa lata spędzone pod błękitną flagą pozwoliły jej patrzeć na świat szerzej.