Twarz o wysoko osadzonych kościach policzkowych okolona pasmami długich do ramion, jasnych włosów patrzyła w moją stronę lekko uśmiechniętymi oczyma. Kiedy zostałyśmy sobie przedstawione niebieskie oczy przymrużyły się. Ciepło, po kociemu.
Pogwarek w sali amerykańsko polskiego klubu na Florydzie umożliwił wymianę grzecznościowych formułek, ale nie wejście w dłuższą i głębszą konwersację. Zresztą nie miałam niestety na to czasu: to był wieczór autorski.
„Czwarta koncha”, moja pierwsza książka, ubrana w miękki widok oceanu, spokojnej fali, rozmywającej się na ziarnistej plaży, leżała na stoliku koło mikrofonu.
Lena zdążyła powiedzieć:
– Łączy nas ONZ, mam nadzieję, że uda nam się o tym porozmawiać, bardzo bym chciała. Pracowałam tam krótko i lata przed panią, chętnie bym posłuchała pani opowieści…
Ja chciałam posłuchać opowieści Leny. ONZ, mój zawodowy żywioł przez prawie ćwierć wieku, a tu Polka, która pracowała dla organizacji w innym zupełnie okresie. Lata sześćdziesiąte….
– Byłam przewodniczką po gmachu. Oprowadzałam grupy zwiedzających. Byłam pierwszą przewodniczką, UN guide, zza żelaznej kurtyny.
Chętnie posłuchałabym dalej, ale musiałam zacząć spotkanie.
A potem. Potem nie zdążyłyśmy, potem była pandemia, potem…
Na szczęście jest „teraz” i Lena spędza jakiś czas tu na Florydzie, więc nareszcie, w czasie miłego lunchu, kiedy otwarte okna przyjmują delikatną bryzę poruszającą firankami, mogłyśmy porozmawiać.
Lena przygotowywała coś w kuchence cieplutkiego, eklektycznie urządzonego mieszkania. Byłam pewna, że te meble mają wspólną historię. Tylko niekoniecznie historię chronologiczną, historię rodziny. Zostały gdzieś wypatrzone albo skądś ściągnięte, z różnych kątów życia, z różnych czasów, różnych dróg. Może z rozstajów dróg.
– Zrobiłam rybę, bo wiem, że nie jesz mięsa. Tak powiedziałaś, jak rozmawiałyśmy przez telefon.
Przytaknęłam. Prawdziwa dobra gospodyni. I może bym i weszła w dłuższy wywód na temat mojej wersji wegetarianizmu, który nie wyklucza ryb, gdyby do pokoju nie wślizgnął się miękki tygrysi profil. Kot!
To był koci dom. Czułam to od początku. Koty wiedzą, jakie miejsce wybierają!
Toby otarł się najpierw o krzesło, na którym siedziałam. Taki sposób pokazania: „to moje terytorium”. A potem o moje nogi, co oznaczało, że przyjął mnie – na razie i na próbę – w swoje towarzystwo. To znaczy on panuje nad sytuacją, a ja mam pozwolenie na pobyt tymczasowy.
Tymczasowość…Lena przeprowadzała się w życiu wiele, wiele razy, czasem raz w roku. Ogromna energia jest w tym jej przemieszczaniu siebie i rodziny. W tym mieści się dwóch synów i trzech mężów.
– Kiedy powstał ONZ, byłam kilkuletnią dziewczynką, ogromnie się ucieszyłam. Wyobraziłam sobie, że teraz będzie świat bez granic i paszportów, bez wojen, taki jeden wielki wspólny świat!
Do jakiegoś stopnia to się miało prawo udać, ale tylko do jakiegoś, i raczej oddalamy się od tego modelu, tej tendencji, filozofii. Rozdrabniamy się na cząstki, części, kraje, regiony, terytoria, okruchy. Scalają nas na jakiś czas dramaty, tragedie…
– Doskonale cię rozumiem. Ja fascynowałam się międzynarodowością w idealistyczny sposób. To przynosi gdzieś kiedyś pewną dozę rozczarowania, ale tylko marząc można coś osiągnąć. Trzeba marzyć.
Na kilka miesięcy przed tym jak Lena Kowerdan, wysoka, smukła blondynka o długich do ramion włosach i przezroczystych niebieskością oczach przekroczyła progi kompleksu nad East River i spojrzała na błękitną flagę z logo ONZ, świat pogrążony był w jednym z groźniejszych konfliktów. Stał u progu kolejnej światowej wojny. Atomowej wojny. Cuban missile crisis sprawił, że w Polsce wykupywano artykuły spożywcze, wprowadzono ograniczenia w ich nabywaniu. Ludzie gromadzili zapasy i pocieszali się, że to niemożliwe. Nikt tego nie zrobi. Nikt nie naciśnie guzika…
Jakże tamtejszy świat był wygłodniały pokoju!
Powstawała ulepszona wersja Ligi Narodów: Organizacja Narodów Zjednoczonych. Nadzieja na nowe życie w stabilnym pokoju, pomimo zimnej wojny. Trochę to dziwnie teraz brzmi, kiedy wojna rozpełzła się znowu i zjednoczyła nas, którzy jesteśmy zbyt blisko, żeby pozostać w nic nierobieniu, ale nie cały świat…
Celem Leny, jak moim trzydzieści lat później, było pracować dla organizacji o szczytnych celach. Mieszkała w Stanach od 1960 roku w ramach programu wymiany studentów, na kilka razy przedłużanej wizie, która dawała jej legalny pobyt, ale nie pozwalała pracować. Te kolejne przedłużenie wiązały się z nie lada przygodami. A pracować jakoś jej się udawało. W końcu musiała się utrzymywać. Drobne stypendia nie wystarczały.
Na etapie, na którym jej dobry znajomy zasugerował, żeby zgłosiła się do ONZ, bo w końcu zna dobrze nie tylko angielski, ale i rosyjski, co wynikało z uwikłanej historii jej rodziny, a i hiszpański, no i rzecz jasna polski, Lena była gotowa to zrobić. Obawiała się jednak, że nie ma szans. Może ta zachęta osoby przychylnej pomogła, pchnęła ją na pewien tor, przesądziła o decyzji. O podążaniu wzdłuż linii marzenia.
Niejeden raz w tej swojej ogromnie ciekawej przygodzie ze Stanami, od momentu, kiedy znalazła się na pokładzie „Batorego”, bo ten rodzaj transportu na drugą stronę oceanu był możliwy do opłacenia w PRL-owskiej walucie, przejawiała niesłychaną odwagę decyzji. Więc czemu nie teraz?
Po rozmowie kwalifikacyjnej znalazła się w wybranym gronie kilkudziesięciu młodych kobiet. Tak, wtedy przewodniczkami były tylko kobiety!
Kiedy patrzę na zdjęcie, zrobione w 1963 roku w wielkim jasnym Visitors’ Lobby budynku Sekretariatu ONZ nad East River, widzę uśmiechnięte, dziewczęce twarze. Widzę też architekturę, strukturę wnętrza tak rewelacyjnie nowoczesną wtedy i dalej atrakcyjną, zachwycającą przestronnymi, otwartymi, nasyconymi światłem przestrzeniami.
Kompleks ONZ powstawał w ciągu czterech lat, od 1947 do 1952 roku. Już w kilka miesięcy później dziesięć młodych przewodniczek oprowadzało zwiedzających z całego świata. Ciekawych i zachwyconych, sceptycznych i nieprzekonanych. Ci pierwsi chcieli zobaczyć i dotknąć przyszłości pomieszczonej w gmachach, w których miano decydować o lepszym jutrze. Takie były szczytne założenia. Takie były marzenia wielu ludzi w tych latach, kiedy dobrze pamiętano wielkie zniszczenia, wielkie unicestwienie. Ci drudzy…ci drudzy pytali „kto za to wszystko płaci i po co”.
Dla Leny przyjęcie do grona przewodniczek, przypięcie do klapy mundurku błękitnego pinu z logo największej międzynarodowej organizacji, było spełnieniem niemożliwego wydawałoby się do spełniania snu!
W polskim paszporcie poza studencką widniała teraz wiza G-4, którą otrzymują pracownicy ONZ z różnych krajów na okres trwania kontraktu. W przypadku UN guides na dwa lata bez możliwości przedłużenia. Mogła więc dalej studiować w Queens College i pracować.
Wiza G-4 uratowała ją przed deportacją, o czym osobno.
Pierwszy dzień szkolenia zmienił jej życie i pod innym względem. Kiedy wraz z koleżanką jadły lunch w oenzetowskiej kafeterii (za $1.25!), poznała młodego człowieka z Santo Domingo, Dominikany. Swojego przyszłego męża.
Lena była swoistą sensacją w tej grupie przewodniczek: pierwszą pochodzącą bezpośrednio zza żelaznej kurtyny, z kraju należącego do bloku sowieckiego. Pierwszą „stamtąd” pracującą pod błękitną flagą!